Artykuły

Kot trąci myszką

Przedstawienie zrobione niezwykle poprawnie, ale zarazem niezwykle nudne - o "Kocie w butach" w reż. Wojciecha Kobrzyńskiego w Teatrze Animacji w Poznaniu pisze Alicja Rubczak z Nowej Siły Krytycznej.

Pośród osób zajmujących się teatrem dla dzieci co jakiś czas wybucha debata na temat sposobów nowego spojrzenia na stare historie. Niekiedy podstawowym pytaniem okazuje się to o zasadność ciągłego wracania do znanych wszystkim "Kopciuszków", "Calineczek", czy "Kotów w butach". Za odpowiedź wystarcza jednak sam fakt, że do teatru trafiają coraz to nowe pokolenia widzów, dla których te opowieści są czymś zupełnie nieznanym. Ważne jednak okazuje się mówienie do dzieci językiem teatralnym, który zachęci je do poznania się z baśnią. Odświeżające może okazać się również spotkanie młodych twórców z tradycyjnymi tekstami - jak to miało miejsce chociażby w przypadku toruńskiego "Kopciuszka" w reżyserii Ireneusza Maciejewskiego. Nową strategię interpretacyjną tradycyjnej baśni wykorzystał z pewnością Robert Jarosz opracowując dramaturgicznie i reżyserując w krakowskiej Grotesce "Kota w butach" wg Charlesa Perraulta, który miał premierę w tym samym czasie co "Kot w butach" poznańskiego Teatru Animacji, wyreżyserowany przez Wojciecha Kobrzyńskiego. Właśnie poznańskim "Kotem" w kwestii nowatorskiego podejścia do tradycyjnych tekstów przyszło mi się rozczarować kilka dni temu.

Reżyser oparł przedstawienie w przeważającej mierze na rymowanym tekście Jana Brzechwy, który odziera baśń Perraulta z odrobiny znajdującej się w niej magii i daje zupełnie inne zakończenie opowieści. U Brzechwy młynarczyk Janek przyznaje się przed zakochaną w nim Królewną, do swojego pochodzenia i nie chce udawać Barona Barabana, w którego kazał mu się wcielić sprytny Kot. Nie zmienia to jednak uczuć Królewny i z bajki płynie morał taki, że uczciwość popłaca. W Poznaniu jednak nie pozostawiono dzieci z tak jasnym zakończeniem, dając alternatywne zamknięcie opowieści, pochodzące właśnie z baśni Perraultaa, w której dzięki pomysłowości i oszustwom Kota Baron zajmuje piękny pałac złego czarodzieja i mistyfikacja trwa do samego końca. Ja sama, ze swą ćwiercią wieku na karku, nie mam pojęcia co zrobić z takim zakończeniem. Co wnosi do treści spektaklu ta mieszanka poezji i prozy, poza dodaniem kilku minut do jego i tak niedługiego czas trwania (niepełna godzina)? Odnoszę wrażenie, że nie tylko ja zgubiłam przez ten zabieg sens tekstu, który przed końcowymi scenami prowadzony był w pełni za Brzechwą. Poza tym reżyser nie dyskutuje ani z tekstem, a nie poprzez tekst nie próbuje rozmawiać z publicznością.

Wierność tekstowi - sama w sobie - oczywiście nie może być zarzutem przesądzającym o nieaktualności spektaklu. Tekst nie zadrżał również w posadach przez samą formę przedstawienia. Scenografia Andrzeja Dworakowskiego utrzymana jest w monochromatycznej kolorystyce, składa się głównie z drewna oraz szarych, białych i kremowych płócien, na tle których wybijają się tradycyjnie czerwone buty kota. Drewniane rusztowanie zajmujące centralną część sceny jest różnorodnie przebudowywane - raz staje się młynem, kiedy indziej karocą, aż wreszcie wytwornym pałacem. Zabieg ten z pewnością pobudza wyobraźnię małych widzów, podobnie jak bardzo ciekawe, stwarzane na ich oczach lalki - wystarczy łyżkę owinąć kawałkiem materiału czy złożyć dwa worki mąki i już scena zaludnia się bajkowymi postaciami.

Niestety to wszystko za mało, żeby zdynamizować spektakl. Zwłaszcza, gdy nie porywa również aktorstwo. Krzysztof Dutkiewicz - odtwórca roli Janka, dwoi się i troi, żeby rozkręcić jakoś swoich scenicznych towarzyszy - Piotra Grabowskiego i Grzegorza Ociepkę. Janek to postać najbardziej wyrazista i dominująca swoimi scenicznymi metamorfozami i aktywnością w kreśleniu nastroju nawet nad Kotem - pluszową lalką prowadzoną w konwencji czarnego teatru przez dwie aktorki - Magdalenę Dehr i Sylwię Koronczewską-Cyris. Choć część postaci granych przez Ociepkę i Grabowskiego poprzez swój charakter sceniczny - ospałość, rozleniwienie, mogłoby usprawiedliwiać niezbyt porywającą grę, to mimo wszystko pomiędzy nudą na scenie, a zagraną dobrze nudą jest ogromna przepaść.

Ostatnia nadzieja na rozpędzenie spektaklu leżała w muzyce. Wprowadzenie na scenę akompaniującego muzyka przeważnie ożywia całość, tu jednak również okazało się zabiegiem hamującym dynamikę. Muzyka Krzysztofa Dziermy jest bardzo śpiewna, ale zarazem niezwykle spokojna, momentami wręcz smutna. Nawet piosenka miłosna Królewny w linii melodycznej opowiada raczej o nieszczęśliwym uczuciu, co nie idzie w parze z jej treścią. Akordeonista nie wydobywa magii drzemiącej w instrumencie, nie wykorzystuje jego możliwości melodycznych, świetnie nadających się do różnicowania nastroju. Muzyka zatem wpisuje się w ten monotonny pejzaż sceniczny.

Nie można przedstawieniu zarzucić braku spójności estetycznej, dorosłemu widzowi z pewnością miło się na nie patrzy. Dzieci jednak przy mało dynamicznej grze aktorskiej, surowej scenografii, spokojnej, momentami wręcz nostalgicznej muzyce i dosyć linearnie przedstawionej historyjce (bo tak banalnie wybrzmiewa w tej adaptacji tekst Brzechwy), gdyby nie przerwa i krótki czas trwania spektaklu, z pewnością nudziłyby się przeogromnie. Tak przynajmniej podczas przerwy wybiegały się pomiędzy teatralnymi fotelami i rozładowały swój nadmiar energii. "Kot w butach" to przedstawienie zrobione niezwykle poprawnie, ale zarazem niezwykle nudne. Czy takim językiem warto jeszcze rozmawiać z dziećmi w teatrze? Spektakl Kobrzyńskiego nie musiałby przecież silić się na nowoczesność, ale mógłby być poszukiwaniem czegoś nowego - w spotkaniu z tym tekstem, z małym widzem, grupą aktorów. Wyszłam z teatru z dominującym uczuciem - ten "Kot w butach" trąci myszką!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji