Artykuły

Recenzja może być (fragm.)

Pytała mnie jedna z koleżanek, czemu tak rzadko pisuję obecnie recenzje teatral­ne. Niełatwo mi przyszło odpowiedzieć na to proste pytanie. Przyczyn jest dużo, wy­mieniłem zatem - tylko jedną.

- "Niech Pani spojrzy na ten plik wy­cinków, który wyciągam z kieszeni. To re­cenzje z dwóch przedstawień, które latem oglądaliśmy w Warszawie: z "Ptaka" i "Pary­żanki". Musi Pani przyznać, że sporo tu po­wierzchowności, nietrafności, strzelania ku­lą w płot, niedokładnego przemyślenia za­gadnień, nieznajomości tekstów, nieorientowania się w terminologii, niewrażliwości na sztukę aktorską, niesprawiedliwości w ocenie koncepcji reżyserskiej, nieumiejęt­ności jej odczytania".

- "Przypuszczam, że to przesada. Lecz gdyby tak nawet było - samo Pańskie obu­rzenie dowodzi, że mógłby Pan podjąć się polemiki".

- "Nieszczęście chce, proszę Pani, że ja sam siebie oceniam równie negatywnie i sceptycznie. Wiem, że tamci nie mieli ra­cji, wiem to na pewno - ale czy ja potra­fię dostrzec i uzasadnić rację lepszą? Niech się Pani zastanowi nad jednym. Żaden krytyk nie ma i mieć nie może ani dzie­siątej części tej wiedzy o aktorstwie - jaką rozporządza utalentowany, świadomy swej sztuki aktor. Cokolwiek byśmy pomyśleli lub napisali o wykonaniu jakiejś roli - będzie się wydawało śmiesznym nieporozu­mieniem człowiekowi teatru. Aktorzy mają swój język pojęciowy, którym instynktownie operują, którym się zazwyczaj porozumie­wają bez trudu - dla nas, laików, brzmi to niestety, jak chińszczyzna..."

Był już późny wieczór, moja rozmówczy­ni chciała powrócić do domu. Dyskutowaliś­my jeszcze, gdy dozorca człapał w bramie i ze zgrzytem, jak w "Zbrodni lorda Artura Saville" obracał klucz w zamku; wkrótce zamknęły się wrota, zostałem sam i powra­cając do domu snułem dalej rozmyślania.

Nie o to chodzi - mówiłem do samego siebie - aby recenzent miał w swych wy­wodach bezwzględną rację. Wystarczy, jeśli poruszy wyobraźnię czytelnika, jeśli zmusi człowieka teatru, by się zastanowił, czy choćby tylko rozgniewał. Wielkie pomyłki recenzenta, pomyłki na dużą miarę, pomyłki pobudzające do protestu - mogą i muszą się na coś przydać. Karol Irzykowski nie­wiele wiedział o aktorstwie, gdy pisał swe gwałtowne i zapalczywe krytyki. Każda z nich była oskarżeniem, każda była wyz­waniem do sporu. Irzykowski namiętnie się "rzucał" na autora, szamotał z nim; przyjmując jego założenia, wykazywał mu, jak bardzo zmarnował swój talent. Równie gwałtownie sprzeczał się o każdą rolę, zży­mał się na aktora, że tak właśnie, a nie inaczej, pojął graną przez siebie postać. Nieszczęście chciało, że Irzykowski publi­kował swe recenzje w pismach o minimal­nych nakładach, albo w takich, które rzad­ko czytywali aktorzy. W dodatku pisał je późno, gdy już raczej minęło zainteresowa­nie przedstawieniem. Pamiętam, że jakiś spektakl - chyba "Rozbitki" w Narodowym - miał ogromne powodzenie, był grany ze 4 miesiące z rzędu; mimo to Irzykowski dokazał tego, że recenzja ukazała się już po zdjęciu utworu z afisza. Wszystko razem sprawiło, że nawet pamięć o tych namięt­nych i polemicznych artykułach zanikła wśród polskich aktorów, że ten typ recenzji wymknął się z ich świadomości, choć, w in­ny sposób i w innym duchu, działalność polemiczną w recenzjach uprawiał potem Tadeusz Peiper.

Spór pobudza do myślenia i do szukania. Nawet błędne zdanie może działać ożywczo. Ze zdumieniem przeczytałem w "Dialogu", w dyskusji o "Samotności", odezwanie się Krzysztofa Gruszczyńskiego, że dwie re­cenzje o tej sztuce, Kotta i Jaszcza, zawierające skrajne, jaskrawie sprzeczne sądy "to zjawisko nienotowane w naszej krytyce teatralnej ostatnich 10 lat". Jakże tu wierzyć w wartość pracy krytycznej i w jej rezonans, jeśli tak fałszywe opinie wypowiadają młodzi dramaturgowie?

Świat pełen jest niesprawiedliwości; oka­zuje się, że nie można machnąć piórem, by komuś nie wyrządzić krzywdy. Żaden z recenzentów warszawskich, piszących o przedstawieniu "Ptaka", zagranego przez Teatr "Wybrzeże" nie spróbował dostrzec i od­czytać inscenizacyjnej koncepcji reżysera te­go przedstawienia, Zygmunta Hübnera. A przecież koncepcja ta jasno, czytelnie i do­bitnie wyrażała się w przedstawieniu. Re­żyser, jak sądzę, zrozumiał sztukę Jerzego Szaniawskiego jako subtelną, pełną ironii walkę z symbolizmem. Notable małego mia­steczka, w którym student pragnie wypuścić swego złocistego ptaka, dopatrują się w tym uczynku jakiegoś podejrzanego symbolu czy znaku. "Panowie! - mówi Burmistrz - nie uwierzymy w ptaka... Dzieciom się mó­wi, żeby odwrócić ich uwagę: "O, ptaszek leci, ptaszek!", ale nie mężom, jak my... Panowie! Paniowie!... Czy nie jest to jakiś znak... Czy nie jest to jakiś umówiony znak?" Tak samo przypuszcza Burmistrzan-ka, która w drugim akcie przybywa do Stu­denta, aby zbadać sprawę zagadkowego pta­ka. "Panie! Mówmy nareszcie poważnie. Skróćmy naszą rozmowę do możliwych gra­nic. Niech się pan nie wysila przede mną na kłamstwa o ptaku... Bo i po co? Czyż wyglądam na to, żebym mogła zdradzić tę tajemnicę?" I wreszcie, marzący o przewro­cie Sekretarz: "Ja rozumiem, że to trzeba w jak największej tajemnicy, ale... ja wiem, że to nie ptak..."

Otóż w spektaklu Teatru "Wybrzeże" uwydatniono i uwypuklono owe miejsca i sceny, w których różne postacie tej sztuki dopatrują się w złocistym ptaku jakiegoś głębszego znaczenia. Ci co szukają daleko, nie widzą spraw bliskich. Zapominają, ze istoty piękna i radości trzeba szukać nie w symbolach czy w abstrakcjach, ale w samym życiu. "Żeby było radośniej, żeby było pięknie". Życie płynie koło nas wart­kim, bujnym nurtem; znaleźć w nim można i miłość, i urok dziecięctwa, i spełnienie ma­rzeń o rozszerzeniu perspektyw codzienno­ści, i nawet wytyczenie granic między baj­ką a prawdą. Takie odczytanie sensu "Ptaka" wydaje mi się zgodne z istotnym nurtem myśli Szaniawskiego. W sztuce, która wy­przedziła "Ptaka" - w "Papierowym kochanku" - drwina z symbolizmu, wiara w gorący rytm piękna realnego uwydatniła się jasno.

Rzecz ciekawa: znaczna część publiczno­ści, a szczególnie aktorzy stwierdzali, że - mimo braków i niedociągnięć realizacji sce­nicznej - "Ptak" w przedstawieniu Teatru "Wybrzeże" jest sztuką żywą, że słucha się jej z największym zainteresowaniem, z na­rastającym nurtem wrażenia. "I jakże ten Ptak brzmi współcześnie!" - słyszałem ko­ło siebie głosy dwudziestolatków, którzy nigdy jeszcze nie mieli sposobności oglądać utworu, wielkiego naszego dramaturga. Współcześnie? Oczywiście! Czy sprawa szu­kania piękna i radości w samym życiu, a nie w oderwanych formułach - może być obca naszemu pokoleniu? Okazuje się raz jeszcze, że pojęcie aktualności i współcze­sności w sztuce to proces bardziej złożony, niż się wydaje ludziom, identyfikującym współczesność z doraźnością.

Wszyscy ludzie fachowi stwierdzali, że na pierwszy plan w tym spektaklu wysu­wała się gra Ryszarda Wasilewskiego jako Burmistrza. Nie był to tylko sukces rzemio­sła. Wasilewski dał postać, w której melan­cholia i gorycz stłumionych tęsknot łączyła się harmonijnie z charakterystyczną małomiasteczkowością, z umiejętnością zacho­wania dygnitarskiej godności. A z tego cie­kawego aliażu wynikała w sposób natu­ralny, nieufność wobec rzeczy wyglądają­cych zbyt prosto, potrzeba przypisywania im głębszego i groźnego znaczenia. W ujęciu Wasilewskiego Burmistrz to człowiek o dużych, a bardzo zarazem zabawnych umiejętnościach taktycznych: swoisty port­ret małomiasteczkowego polityka. Zacieka­wiło mnie na przykład takie zestawienie: w pewnej scenie Burmistrz uczy radców miejskich, jak należy pomniejszać i baga­telizować wydarzenie z ptakiem. Za chwilę, w scenie następnej, on sam tę "teorię" sto­suje praktycznie. Subtelne wycieniowanie podobieństw, a przy tym także i różnic w tonie, było pokazową lekcją zręcznego ak­torstwa.

Można natomiast krytykować grę Zbi­gniewa Korepty jako Studenta. Wydaje mi się, że rozumiem intencje twórców spektak­lu i samego aktora w ujęciu tej postaci. Skoro przyjmiemy, że urok "Ptaka" polega przede wszystkim na subtelnej i precyzyj­nej drwinie z fałszywej poetyckości - na­leży odebrać Studentowi rysy jakiejkolwiek scenicznej kokieterii; tekst, a szczególnie tak tutaj ważny dialog Studenta z Burmistrzanką w akcie drugim, daje podstawy do takiego ujęcia postaci ("Wyobraźnia pa­ni nastawiona była na ujrzenie "ubogiego studenta, co pisze wiersze"... a tu, naraz, same rozczarowania... Rozczaruję więc panią do dna, zdepoetyzuję siebie zupełnie"). Lecz tu rysuje się niebezpieczeństwo: "odbarwie­nie" Studenta i narzucenie mu tonów co­dziennych, zwyczajnych można pogodzić z wyrazistością postaci tylko przy dużym do­świadczeniu aktorskim. Zabrakło go Zbigniewowi Korepcie.

W roli Burmistrzanki pewien moment wy­daje mi się szczególnie ważny, trafne uchwycenie może tu zaważyć na wrażeniu. To ten, w którym dziewczyna dostrzega w spojrzeniu Studenta coś wzruszająco dzie­cięcego. Młoda i ambitna panienka, skłon­na do drażliwej obrony swej godności kobie­cej, rozczarowana w swych marzeniach, przeobraża się tutaj nagle w kobietę kochającą

i... rozbrojoną. ("No tak, to moja wina. Nie spostrzegłam od razu, że mówię z dzieckiem... Nie spostrzegłam tych spoj­rzeń dziecięcych... Gniewać się nie mogę"). Otóż to właśnie miejsce ważne w rozwoju roli zręcznie "wychwyciła" Renata Kułakowska; w sposobie przechylenia głowy i nagłym złagodnieniu spojrzeń uwydatniło się zrozumienie tej sprawy. Szkoda tylko, że poprzednie fazy dialogu za słabo uwydatni­ły nastroje postaci, a więc nie mogły stano­wić potrzebnego tutaj kontrastu.

Zofia Mayr, która dubluje tę samą rolę, kładła nacisk na uwydatnienie żartobliwości i dowcipu w dialogu. Wdzięczne to zada­nie aktorskie przy tak znakomitym tekście, ale wymaga zupełnie specjalnego daru.

Druga postać kobieca sztuki - Marysia - niesłusznie bywa dziś uważana za mało ważny epizod. Jest to postać o wymowie milczącej, a wiadomo, jaką rolę w sztukach Szaniawskiego gra sprawa milczenia. Renata Kułakowska sugerowała grą spojrzeń ukryty tutaj "zarys podtekstu" (słowo "podtekst" byłoby tutaj zbyt silne, zbyt ostre, zbyt brutalne). Lecz zabrakło jej bardziej do­kładnego i precyzyjnego zarysowania posta­ci. Że i reżyser niezupełnie rozumiał zna­czenie tej sprawy, dowodzi powierzenie roli w drugiej obsadzie - statystce, bezradnie snującej się po scenie.

Wzruszający epizod wynalazcy wiecznie niedocenionego, stale odtrącanego, marzące­go o rozweselaniu ludzi sztucznymi metoda­mi, dał Gwido Trzywdar-Rakowski. Także i dzięki jego grze można było - i należało - zrozumieć sens "Ptaka" jako starcie między dwoma sposobami pojmowania sztu­ki i życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji