Artykuły

Nie śmiej się dziadku

Farsa Frayna jest samograjem, ale idzie na dno, gdy jest nieudolnie zagrana - o "Czego nie widać" w reż. Jana Tomaszewicza w Teatrze im. Sewruka w Elblągu pisze Ada Romanowska z Nowej Siły Krytycznej.

Michael Frayn pewnie zliczyć nie potrafi, ile razy jego przebojowe "Czego nie widać" pojawiało się na teatralnych scenach. Jan Tomaszewicz - reżyser elbląskiej odsłony farsy - zmagał się z tym tekstem już kilkakrotnie. I to dziwi, bo przedstawienie u Sewruka przypomina prędzej amatorski spektakl, a nie majstersztyk poparty doświadczeniem. Czyżby co za dużo, to nie zdrowo?

Teatr w teatrze. Sztuka pokazuje aktorów od kuchni - ich niedoskonałości, słabostki i potknięcia na scenie. To farsa, która kpi ze sztuki aktorskiej. Pech, bo "elbląska trupa" wzięła sobie to do serca i grając Frayna wykłada się na całego. Wykłada się też Tomaszewicz, bo - sztuka pokazuje jak na tacy - że jego silną stroną na pewno nie jest praca z aktorem. Bo oto oglądając "Czego nie widać" ma się wrażenie, że uczestniczy się w zabawie gimnazjalistów w teatr. Dosłownie. Wyłania się tu nieudolne aktorstwo, a w zawodowym teatrze to razi po oczach. Wszyscy sprawiają wrażenie debiutujących, zagubionych i niepewnych swoich gestów. Młoda Sawa Fałkowska - inspicjentka Poppy - przypomina siedmioletnią dziewczynkę, którą ktoś wypycha na scenę i każe udawać, że gra. Ma pokazać zdziwienie? Proszę bardzo - otwiera na siłę usta, ugina niepewnie kolana, rozkłada ręce, wodzi oczami na znak rozpaczy. Ma wykrzyczeć, że jest w ciąży? Proszę bardzo - wydaje z siebie wstydliwy okrzyk i tupie nogą niczym cnotliwa nastolatka. A gdzie wiarygodność? Aż chce się Sawę pociągnąć za ucho i powiedzieć, że przed każdą klasówką trzeba się pouczyć. Jan Tomaszewicz widać za uszy nikogo nie ciągał, bo i Maria Makowska-Franceson (na oko doświadczona aktorka) pieści się na scenie i tym samym - ma się takie wrażenie - mówi nie rozumiejąc swojej kwestii. Więcej w jej roli zalotności dzidzi-piernik niż odgrywania swojej postaci - gosposi. Również Beata Przewłocka - pani domu - nie daje rady. Recytuje tekst i stara się dopasować go do swoich gestów. Ale jest to sztuczne, wymuszone i więcej w jej roli jakiejś pozy niż szczerości. Jedynie Teresa Suchodolska-Wojciechowska vel "głupiutka panienka" Brooke dźwiga ciężar swojej roli. Świetnie wygląda w wyzywającym gorsecie i rzeczywiście sprawia wrażenie roztargnionej inaczej. Można się nawet kilka razy uśmiechnąć, co u Frayna wręcz obowiązkowe.

Panowie też nie ratują sztuki. Mariusz Michalski vel pijaczek Selsdon pałęta się po scenie i to nie tylko w poszukiwaniu butelki. Swoje kwestie mówi niczym na szkolnej akademii, w czym wtóruje mu Jacek Gudejko w roli Fredericka i Jerzy Przewłocki - sceniczny reżyser. Tomasz Muszyński jako Tim - czyli ten, który zastępuje aktorów podczas ich niedyspozycji - również sprawia wrażenie "ostatniej deski ratunku" u Sewruka. Plus dla niego jedynie, gdy wykorzystuje swoje pięć minut i recytuje tekst inwokacyjnym Mickiewiczem. Wcielanie się w rolę wielkiego aktora wychodzi mu nad podziw doskonale. Ale wyjątek niestety potwierdza regułę, z której na szczęście wymyka się Tomasz Czajka. Ma się wrażenie, że w tej amatorskiej trupie on jedyny jest zawodowcem. Świetnie wchodzi w rolę aktora nie grzeszącego zasobem słownictwa, by za chwilę wcielić się w Garrego - sprzedawcę nieruchomości. Jednak - z kim się zadajesz, takim się stajesz - więc i on momentami gubi się w na scenie.

W spektaklu brakuje osobowości. Żaden aktor nie nadaje wyrazistego rysu swojej postaci. Wszyscy grają na jednej nucie - ot, zagrać byle zagrać, Frayn przecież sam w sobie jest zabawny. I idąc tym tropem - jako jedyne mistrzowsko wypadają sardynki. Mimo iż też nie silą się ani na rekina, ani nie udają szprotek, to po prostu pokazują swój wysmakowany warsztat. Są nieapetycznie rybie, więc są jakieś.

Nie samo aktorstwo ciągnie statek "Czego nie widać" na dno. Jan Tomaszewicz podaje dowcip Frayna bardzo łopatologicznie. Nie puszcza oka do widza, nie gra z nim - podaje mu humor, jakby ten nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Wiele scen się dłuży, a rekordy dłużyzny bije bieganie z wielką siekierą w drugim akcie (na trzy). Każdy każdemu chce nią przyłożyć - i to kilkakrotnie. Siekiera staje się główną bohaterką i odwraca uwagę, od tego, co jest akurat meritum w spektaklu. A w cieniu siekiery wiele się dzieje. Ale co tu wymagać? Jan Tomaszewicz nie jest zawodowym reżyserem. Skończył Studio Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni i być może dlatego wydaje mu się, że farsa "Czego nie widać" jest samograjem. Jeśli jest kiepsko zagrana, kiepsko wyreżyserowana, uwypukla głupie gagi - okazuje się klapą. Aktorzy w dodatku podkopują sami siebie - prawie jak w przysłowiu: nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji