Artykuły

Papież strzela gola

"Narty Ojca Świętego" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Recenzja Agnieszki Celedy w Polityce.

Od ponad stu lat czekamy na nowe "Wesele", a kto wie, czy ono nam się właśnie na narodowej scenie nie narodziło? Skromnie i cichaczem, w "Nartach Ojca Świętego", z felietonowej prozy Jerzego Pilcha przekutej na teatr przez uduchowionego reżysera Piotra Cieplaka.

Z całą pewnością ta nowa wersja narodowego dramatu (jeśli za taką można ją uznać) nie jest ani tak barwna, wymowna i patetyczna jak wizja Wyspiańskiego. Ale może tylko na taką nas stać? Podobieństwa narzucają się same. W "Nartach Ojca Świętego" tak samo jak w "Weselu" ludzie gadają, piją, dają się pochłonąć życiowym drobiazgom - i podświadomie na coś czekają. Na coś, a raczej kogoś, kto ich życie uczyni lepszym, ważniejszym, kto nada mu cel i sens. Na złoty róg. U Wyspiańskiego przynosił go Wernyhora, mityczny zwiastun ze stepów Ukrainy. Kto dziś może spełnić rolę niekwestionowanego duchowego wodza, podrywającego do wielkiej przemiany? Tylko jeden człowiek, za życia uświęcony, przemieniony w ikonę. Polski papież.

W "Weselu" w środku pijackiej nocy wytęskniony prorok pojawiał się uczestnikom bronowickich godów; tu niemal słychać już odgłos helikoptera Jana Pawła II, niosącego Gościa, który właśnie abdykował i zamieszka między wiernym ludem. Tylko co wierny lud ma zrobić ze swoim dotychczasowym niezbyt bogobojnym życiem?

Każdy, kto zna pisarstwo Jerzego Pilcha, wie, że ta grzeszność nie będzie przedstawiona w kaznodziejskim tonie. Któż by zresztą słuchał dziś kazań? "Narty Ojca Świętego", które równolegle z teatralną premierą wyszły w książce, to rzecz dowcipna, błyskotliwie zabawna. W tym żartobliwym tonie kreślone są przenikliwe portrety rodaków, jest też sceptyczna świadomość narodowej grzeszności, którą autor, jak się wydaje, dzieli ze swoim bohaterem księdzem Kubalą. Grzeszyć będą zawsze - zdaje się mówić - niechby przynajmniej grzeszyli o połowę mniej. Z dystansem patrzy na ich wady, na skłonność do kieliszka, na mitomanię, małostkowość, bezwolność. Na masarza wymyślającego "wędliny papieskie", na kombinatora z wypożyczalni nart przypisującego sobie dar bilokacji niczym Ojciec Pio. Czasami przesadza - jak w portrecie jedynej kobiety na scenie, nazwanej Joanna W Co Się Ubrać. Stereotypowość widzenia tej postaci, której horyzont myślowy ogranicza się do ciuchów, złości na teściową i potrzeby bycia kochaną, aż się prosi o zemstę feministek.

Na przykładzie tej postaci wyraźnie jednak widać różnicę w podejściu do tematu między autorem i reżyserem. Bo Piotr Cieplak robi właśnie wszystko, żeby uciec od żartów i stereotypów. Na scenie to właśnie Joanna jest najmocniej przeniknięta potrzebą odmiany życia. W wykonaniu Beaty Fudalej [ na zdjęciu] traci swą komediowość, zyskuje rys autentycznej rozpaczy.

Piotr Cieplak wyraźnie spowalnia akcję, rozrywa ją. Wywołuje "weselne" duchy, choć czyni to bardzo dyskretnie, a pijackie rozpamiętywania duszy nie mają narodowych odniesień jak u Wyspiańskiego. Piekielne pochodzenie zwidów czuje się jednak wyraźnie - jak wówczas, gdy grany przez Jerzego Radziwiłowicza burmistrz Wojewoda (niczym Gospodarz z "Wesela" przeniesiony w dzień dzisiejszy) w emocjonalnym monologu opisuje kolejne grzechy sąsiadów, a z tła dochodzą strzępy awantur, krzyków, pretensji, przedzielane odgłosem zatrzaskiwania kolejnych drzwi, ciężkich, żelaznych, jakby między jednym a drugim kręgiem.

W centrum opowieści - także dzięki wspaniałej dyspozycji Janusza Gajosa -znajduje się ksiądz Kubala, prowincjonalny duszpasterz rozdarty między świadomością wad swoich owieczek a własnymi niemałymi słabościami - choćby pasją do szybkich samochodów, które masowo rozbija, i do wódki. Tu zresztą Cieplak chyba niepotrzebnie ocenzurował Pilcha, ograniczając alkoholowe menu kaznodziei do trzech kieliszków. Jakby się bał antyklerykalnego stereotypu pijanego księdza.

Z wywiadów, jakie i autor, i reżyser udzielali przed premierą, widać wyraźnie, że mieli poczucie, iż w spektaklu, gdzie w pijackich gadkach obracane jest imię Jana Pawła II, stąpają po polu minowym. Czy mieli się czego bać? Świętoszków nie brakuje, ale kto rozsądny obrazi się za oczywistą konstatację, że gdy kończy się każda kolejna pielgrzymka, gotowość do duchowej odnowy szybko niknie, a wzór i punkt odniesienia, tak zdawałoby się mocno nakreślony, szybko rozmywa się, staje się przezroczysty jak helikopter ginący na niebie?

Najciekawsze i w sztuce, i w spektaklu wydają się te fragmenty, które zaskakują nas nieoczekiwaną, obrazową metaforą. Na przykład przyrównaniem papieża nie do przewodnika duchowego, lecz do środkowego napastnika, który strzela gole bramkarzowi naszych wrogów. Nie wiedzie nas ku doskonaleniu, lecz wygrywa za nas życiowe rozgrywki.

Pilch włożył te myśli w usta miejscowego nauczyciela i piłkarskiego kibica Chmielowskiego, a Cieplak ustawił grającego tę rolę Władysława Kowalskiego na krześle i ubrał go w białą koszulę bohatera romantycznego. Aktor z nieprawdopodobnym żarem wszedł w tę rolę nowego Konrada, ton jego Wielkiej Improwizacji, zgryźliwie splótł się z ekstazą sportowego sprawozdawcy, by w końcu wybuchnąć oskarżeniem rzucanym widzom prosto w twarz. A potem słychać było jeszcze śpiewy, podniecenie tłumu, nadlatujący helikopter. Odgłosy nagrane na mszy papieskiej - a może raczej trzeba było je nagrać na meczu piłkarskim? Które z tych zgromadzeń skuteczniej wywołuje dziś polskiego ducha?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji