Artykuły

Żeby chociaż denerwował...

Spektakl jest najzwyczajniej w świecie niedopracowany - o "Kocie w butach" w reż. Roberta Jarosza w Teatrze Groteska w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

"Kota w butach" nie zobaczyłem podczas premierowego pokazu, ale dwa tygodnie później, w ramach repertuarowego spektaklu, wczesnym popołudniem, wraz ze sporą grupą dzieci, ich opiekunami i rodzicami. To takie spektakle stają się prawdziwym testem dla danej propozycji teatru. Czy wytrzymają starcie z przypadkową, nie zaś zwyczajowo przychylną (jak to na premierze) publicznością? Czy dzieci nie będą się nudzić, wiercić na krzesłach i w naturalny sposób okazywać zniechęcenie wobec przedstawienia? Ile zapału będą w stanie wykrzesać z siebie aktorzy?

"Kot w butach" nie zdał testu przed regularną widownią. W starciu, jakie dla teatru powinno być chlebem powszednim, spektakl nie obronił się muzyką, scenografią, ani nawet rolami aktorskimi - z jednym chlubnym wyjątkiem.

Historię, znaną z opowieści Charlesa Perrault, nieco zmodyfikowaną przez autora tekstu i reżysera w jednej osobie, Roberta Jarosza, Teatr Groteska wystawił na Scenie pod Kopułą. To przyjazna przestrzeń, w której widzowie półokręgiem otaczają pole gry. A w polu gry - koło młyńskie, pogryzający marchewkę osioł i prężący się kot, na którego wszyscy wołają per "Kicia", a który sam o sobie, nie wiedzieć czemu, mówi w rodzaju męskim; kot jest grany przez kobietę, należy zaznaczyć.

W miejsce metonimicznego, zabawnie ogrywanego koła młyńskiego, na scenę wtaczane są różnej wielkości okrągłe podesty. Odtąd już nieustannie będą one towarzyszyć aktorom. Z nich zbudowana zostanie sala tronowa Króla Opryka Wielkiego, one, jak woda, będą unosić na sobie Julka, najmłodszego młynarczyka, staną się też komnatą w zamku Czarnoksiężnika Kapelusznika. Funkcjonalne i wykorzystywane w różnych kombinacjach elementy scenograficzne mogłyby stać się atutem przedstawienia. Jest jednak coś, co nie pozwala tak o nich myśleć: to sposób, w jaki manipulują nimi aktorzy na scenie. Przy każdej z licznych zmian wykonawcy zdają się wypadać z ról, zachowują się jak niewprawni pracownicy techniczni teatru. Wydawać by się mogło, że praca z przedmiotem nie jest obca lalkarzom - "Kot w butach" ukazuje jednak coś zupełnie odwrotnego. I choć aktorzy na pierwszym planie próbują skupić na sobie uwagę widzów, nie udaje im się to, bo ci ustawiający w tle nowe konstrukcje scenograficzne są niezwykle absorbujący.

Niemal całe przedstawienie rozgrywane jest w żywym planie. Na moment tylko pojawiają się dwie kukły - zające, które kot upoluje w darze dla Króla Opryka Wielkiego. Kolorowe, niekiedy papuzio pstrokate kostiumy zarysowują formę spektaklu, mają jednak bardzo niewielkie podparcie w ascetycznej scenografii. Wygląda to tak, jakby ścierały się ze sobą dwa przeciwstawne pomysły na plastykę przedstawienia - nic dobrego jednak z tego starcia nie wynika.

Spektakl jest najzwyczajniej w świecie niedopracowany i, choć niegotowy, wypuszczony przez reżysera. Brakuje w przedstawieniu rytmu, tempa, nerwu scenicznego. Rozgadane postaci wydłużają niektóre sceny, nie wzbogacając ich w żaden sposób. Całość się wydłuża i wlecze, choć puenta każdej ze scen jest oczywista i spodziewana. Nieczysto śpiewane i ledwo słyszalne piosenki, które chyba miały uatrakcyjnić widowisko, nie mają nawet cienia szansy, by zainteresować widza. Siedzące obok mnie dzieci dopytywały się nawzajem, o czym śpiewa Kot (Kotka? Kicia?) w butach; gdy okazało się, że żadne z nich nie słyszy, przestały się interesować tym, co dzieje się na scenie.

Role aktorskie to tylko powierzchowne szkice. Emocje postaci oddawane są schematycznymi, najoczywistszymi minami czy gestami. Pojawiają się jedynie pewne detale świadczące o prawdziwej pracy scenicznej: miękkie ruchy kota/kotki (Diana Jędrzejewska) czy początkowa, bardzo dynamiczna sekwencja zabawy trzech młynarczyków (Bartosz Watemborski, Paweł Mróz, Lech Walicki). Jednak nikną one w obliczu niedoróbek i potknięć, nawet tych najprostszych do uniknięcia. Jedynie Olga Przeklasa jako Księżniczka Słodko Pyszna wybija się ponad resztę obsady najnowszej premiery Groteski. Jest rozkosznie idiotyczna, pełna wdzięku, nawet, gdy stroi fochy, bez problemu owija sobie dookoła małego palca wszystkich mężczyzn z otoczenia. Niestety, nawet niezaprzeczalnie najlepsza rola, jeśli jest sama jedna, nie uratuje przedstawienia.

Nie ma miejsca w konwencji spektaklu na to, by aktor, którego postać przestaje mówić lub usuwa się na drugi plan, wychodził z roli, był absolutnie prywatny - a takie działanie kilkakrotnie się pojawia. Trudno też zrozumieć, dlaczego, zajmując miejsce z brzegu rzędu, jest się skazanym na oglądanie kulis spektaklu i pracy inspicjenta czy przygotowujących się dopiero do swego wejścia aktorów. Takie drobiazgi rozbijają przedstawienie, pozbawiając je spójności formalnej i odbierają resztki przyjemności z oglądania.

To, co obejrzałem wraz z grupą dzieci, wyglądało bardziej jak próba generalna przed właściwym pokazem. Jedynie markowane sytuacje, piosenki, których nie słychać i techniczne przejścia aktorów wychodzących z roli złożyły się na pokaz nudny i nieatrakcyjny. Może ciekawiej byłoby, gdyby Groteska pokazała coś, przeciw czemu można się zbuntować, co denerwuje i drażni. "Kot w butach" jednak tylko nuży. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji