Wolność nie jedno ma imię
ROK 1945. Miasto, z którego wycofały się wojska niemieckie, ale do którego nie weszli jeszcze alianci. Miasto opuszczone przez ludność niemiecką, z wyjątkiem kilku odważnych, a może właśnie tchórzliwych osób. Miasto - opanowane przez różnojęzyczny tłum ludzi przymusowo wywiezionych na roboty rolne i byłych jeńców z pobliskiego polskiego oflagu.
Oto tło niezwykle interesującej sztuki Leona Kruczkowskiego - "Pierwszy dzień wolności".
Jest koniec wojny. Koniec, którego oczekiwali wszyscy - zarówno Niemcy, jak i jeńcy, jak i ludzie wyzwoleni od przymusowych robót. Ale ilu ludzi - tyle wyobrażeń wolności, tyle pragnień. A ile charakterów - tyle naleciałości wychowania w hitlerowskim reżimie, w pruskim drylu, lub w izolacji lagru, w oparciu o mity, o marzenia. Sytuacja w miasteczku pozbawionym jakiejkolwiek władzy kształtuje się nie na zasadzie praw pisanych, ale na zasadzie praw moralnych, istniejących poza wszelkimi przepisami. Każdy ma prawo wyboru dobra i zła, tylko, że możność wyboru nie leży w granicach abstrakcji a określona jest konkretnymi warunkami.
Bogactwo przeżyć, skomplikowane i zróżnicowane postawy społeczno-obyczajowe dwóch dziewcząt niemieckich stwarza z nich niemal główne bohaterki dramatu, mimo że autor umieszcza je w składzie obsady na końcu, na pierwszy plan wysuwając grupę byłych jeńców wojennych. Inga - to dziewczyna, wychowana w duchu pangermanizmu. Dla niej słowo "honor" ma swoją wagę, chociaż na pojęciu "honoru" ciąży cały balast pangermańskiego mitu. Luzzi - istota pozornie bezkompleksowa, usiłująca po najmniejszej linii oporu przejść do nowej rzeczywistości, ale w gruncie rzeczy nie pozbawiona u-czucia przywiązana do przeszłości, chociaż i z nią wewnętrznie skłócona. Dwie istoty usiłujące znaleźć drogę wyjścia z labiryntu rzeczywistości, drogę - w ich pojęciu uczciwą. Istnieją jednak wyższe kryteria postępowania, które sugerują zastosowanie najbardziej brutalnych środków, jeśli znajdywanie swego miejsca na ziemi zagraża życiu innych. Kiedy bowiem Inga otwiera ogień z pistoletu maszynowego tylko dlatego, żeby pozostać w zgodzie ze swą idaą - musi zginąć. Zabija ją człowiek, który poprzednio uratował jej życie, a jedno i drugie jego posunięcie podyktowane było podobnymi pobudkami - szczerego humanizmu w postępowaniu..
Jak to - ktoś zapyta - zabija w imię humanizmu? Niełatwy to problem. Można się na to oburzać i akceptować zarazem. Dlatego sprawca tego czynu rzuca potem o ziemię karabin - narzędzie śmierci.
A poza nimi - galeria typów i wyznań wolności o tak różnych odcieniach jakie - lekko mówiąc - można by znaleźć tylko w historii filozofii.
Nie mają jednak racji ci, którzy pragnęliby traktować sztukę jako polemikę z pojęciem wolności "in abstracto" (a z takimi przyjęciami sztuki już się spotkałem). Kruczkowski mówi o konkretnej wolności, w określonym świecie zjawisk i odczuć. Mówi odważnie o sprawach, które obchodzą nas wszystkich, zwłaszcza tych, zamieszkałych po jednej i drugiej stronie granicy na Odrze i Nysie. Niemców i Polaków. Ta głęboko intelektualna, humanistyczna w swojej intencji a zarazem politycznie zaangażowana sztuka, nie zyskała jednak jasnego oblicza w wybrzeżowej interpretacji. Swąd wystrzałów i ogłuszająca seria wybuchów w końcowej scenie rozładowuje cały nastrój intelektualnego przeżycia. W dodatku nie należy do przyjemności dostać w twarz odłamkiem uroczo - jak w filmach z Dzikiego Zachodu - pękającej szklanki na stole - jak to się przydarzyło na premierze jednemu z kolegów-recenzentów. Naturalizm - w specyficznym wydaniu - towarzyszy całej atmosferze sztuki. Zbigniew Cybulski ulubiony i świetny aktor w innych spektaklach - tutaj nagle nie utrzymał na swych barkach roli Jana - głównego bohatera (niedyspozycja, czy co u licha?) W histerycznym miotaniu się narkomana z "Kapelusza pełnego deszczu", gubiąc całe zdania, to znów patetycznie, sztucznie deklamując tekst adresowany do modela krawieckiego - zatracił całą głębię postaci, kontrastując z urokiem i wysokiej klasy grą aktorów z obsady drugoplanowej - Zdzisławem Maklakiewiczem (świetny, jakże charakterystyczny typ żołnierza-zawalidrogi) i Władysławem Kowalskim, nie mówiąc o - z tak dużą kulturą aktorską zagranej - postaci Anzelma (Józef Czerwiński). Trudno ocenić postacie Michała i Hieronima, które zagrane zostały przez Edmunda Fettinga i Bogusława Kobielę na wysokim poziomie aktorskim - w zespole charakterów, jakie usiłował przedstawić widzowi Kruczkowski, straciły one jednak swoją specyficzną odrębność i wartość. Teresa Kaczyńska (Luzzi) gra śmiało, jest opanowana w geście, a w spięciach z Cybulskim bije swego partnera czystością dykcji. Mirosława Dubrawska słusznie skontrastowała postać Ingi w stosunku do jej siostry, przedstawiając osobowość chyba najtrudniejszą psychologicznie. Oszczędny w geście, z dużą kulturą gra Antoni Fuzakowski (doktor), a Leon Załuga w postaci Grimma przypomniał swoją grą osiągnięcie aktorskie w ,,Kapeluszu".
Ciekawą scenografię opracował Janusz Adam Krassowski. Reżyserował zespół pod kierunkiem Zygmunta Hübnera i przy współpracy Andrzeja Wajdy. Nie wiem, czy na niedosycie wyrazu tej sztuki i niejednokrotnego rozminięcia się z główną linią utworu - nie zaważyła właśnie owa zespołowość reżyserii. Zygmunt Hübner dał dowody ns to, że jest indywidualnością artystyczną wysokiej klasy i wolałbym oglądać spektakl odczytany nawet w sposób odbiegający od niektórych założeń autora, ale zwarty, jednolity w swojej koncepcji.