Artykuły

Maciej Stuhr czeka na laury

- Reżyser, który mnie trochę przeczołga, jest dla mnie zawsze zawodowo lepszy i bardziej atrakcyjny. Bo jest szansa, że wydobędzie ze mnie coś, o czym sam nie wiedziałem. Nie przepadam za pracą, w której ani trochę sam siebie nie zaskakuję - mówi MACIEJ STUHR, nominowany do nagrody im. Zbyszka Cybulskiego.

Na planie "33 scen z życia" Szumowskiej zdradziła go żona. Ale opłaciło się. Jest nominowany do prestiżowej Nagrody im. Cybulskiego. Ma również szansę na tytuł Ambasadora Polszczyzny. O budowaniu ról, nagrodach i twardych reżyserach z Maciejem Stuhrem rozmawia Magdalena Rigamonti

Jest Pan zadowolony ze swojej roli w "33 scenach z życia"?

- Kiedy przeczytałem scenariusz, zachwyciłem się i przeraziłem. Nigdy dotąd nie czytałem filmowej opowieści tak bliskiej życiu. Historie, które zazwyczaj czytuję, są bliskie tego, co jest w głowach scenarzystów. Z życiem mają niewiele wspólnego.

Krytykuje Pan, ale jednak można Pana oglądać w wielu filmach.

- Owszem. I właśnie dostałem kolejną propozycję. Ostatnio czytam scenariusz nowej komedii romantycznej. Już po zapoznaniu się z kilkoma stronami wiem, że w niej nie zagram. Powiem pani, że czytam przez grzeczność, bo czegoś tak dalekiego od życia nie czytałem nigdy w życiu.

Czyli scenariusz jest dobry tylko wtedy, kiedy opowiada o rzeczywistości?

- Jeśli historia ma się rozgrywać tu i teraz, to tak. Od razu wiedziałem, że "33 sceny z życia" to nie tylko dobry tekst. To również historia, która może być przełożona na kontrowersyjny film.

Dlaczego kontrowersyjny?

- Bo mówi o trudnych sprawach, m.in. o śmierci, w taki sposób, w jaki chyba nikt do tej pory nie opowiadał. Aż do pierwszych pokazów nie wiedziałem, jak publiczność ten nasz film przyjmie. Miałem oczywiście nadzieję, że zostanie dobrze odebrany, ale nie sądziłem, że aż tak. Mogłoby się przecież okazać, że odsądzono by nas od czci i wiary, gdyby ten film był tylko choć trochę mniej udany.

Pracując nad tym filmem, analizował Pan problem śmierci? Podążył Pan tropem filozofów i rozmyślał o sprawach ostatecznych?

- Wie pani, kiedy człowiek przez wiele tygodni zajmuje się tak ciężkimi sprawami jak śmierć, to siłą rzeczy od razu rodzą się w nim mechanizmy obronne. No bo trzeba się jakoś ratować, nie? Zanim zaczęliśmy kręcić materiał, bardzo długo pracowaliśmy nad kolejnymi scenami. Wałkowanie tematów śmierci i rozstań stopniowo przeradzało się w głupawkę, niekontrolowany śmiech i tysiące dowcipów, które w ogóle nie licowały z powagą tematu śmierci. I chyba dzięki tym mechanizmom obronnym uzyskaliśmy aż tak zaskakujący efekt. Tam, gdzie widz spodziewa się po bohaterze powagi, naraz słyszy śmiech przez łzy.

Prawdziwa impreza zorganizowana na planie miała rozładować napięcie aktorów i ekipy?

- Nie. Małgośce Szumowskiej chodziło o to, żebyśmy naturalnie imprezowali, więc postanowiła zorganizować na planie prawdziwe przyjęcie.

Gra Pan Piotrka, męża głównej bohaterki, który podczas tego przyjęcia przeżywa iluminację.

- Tak. Właśnie wtedy Piotrek pojmuje, że sprawy zaszły już za daleko. Wie, że ich wspólne życie, a zwłaszcza życie jego żony zmieniło się diametralnie. Nie towarzyszył Julii w przełomowych momentach jej egzystencji. Podejmuje desperacką próbę nadrobienia emocjonalnych zaległości i zbliżenia się do żony. Chce nawet przerwać swoją kompozytorską karierę, ale to już tylko pusty gest.

Niby tak, ale przecież i ona nie jest bez winy.

- On zdaje się rozumieć, dlaczego żona go zdradziła. Wie, że nie było innego wyjścia. Jest taka scena, w której Piotrek przekonuje się na własne oczy, że został zdradzony. Długo myśleliśmy z Małgośką, jak powinien zareagować. Uznaliśmy, że facet z poczuciem winy nie może rzucić się na swojego konkurenta. Nie powinien nawet krzyczeć czy trzaskać drzwiami. A to nie lada wyzwanie dla mężczyzny, gdy widzi swoją kobietę w objęciach innego.

A może Julia właśnie chce, żeby Piotrek o nią zawalczył?

- Może i tak, ale on nie ma siły na żadną walkę. Ucieka. Chciałbym wierzyć, że w przyszłości mają szansę choćby na zwykłą przyjaźń, ale nie sądzę, żeby znowu mogli ze sobą żyć.

To jedna z najciekawszych ról w Pańskiej karierze. Trudno się ją budowało?

- W zasadzie nie, może z wyjątkiem kilku scen. Małgosia siłą rzeczy konfrontowała grę aktorów z tym, co zna z własnego życia. Drażniła ją wszelka sztuczność, nawet najdrobniejsze przejawy gry aktorskiej. Ciągnęła nas za uszy, żebyśmy niczego nie udawali, żeby wszystkie nasze zachowania, gesty i kwestie były po ludzku intensywne. A to nie takie proste, więc nie obyło się bez spięć. Czasami musiała krzyczeć, bo jest bardzo wymagająca.

Ceni Pan aktorów, którzy walczą z reżyserami, pilnują i współtworzą wizje filmowych postaci?

- Ja to jestem aktorem niekonfliktowym. Człowiekiem również. Bardzo często jako aktor czekam na reżysera tak wymagającego jak Szumowska. Z moich obserwacji wynika, że jeśli przerażającej większości naszych reżyserów dostarczy się aktorski półprodukt, w którym nie słychać fałszu, tylko tekst jakoś idzie, to jest to zadowalające. Dzięki temu mogą skupić się na innych rzeczach: na obrazie, na problemie, czy furtka ma być otwarta, czy też zamknięta, i co z psem - czy ma leżeć, czy przełazić.

Takich reżyserów, którzy potrafią twardo i mocno pracować z aktorami, jest garstka. Reżyser, który mnie trochę przeczołga, jest dla mnie zawsze zawodowo lepszy i bardziej atrakcyjny. Bo jest szansa, że wydobędzie ze mnie coś, o czym sam nie wiedziałem. Nie przepadam za pracą, w której ani trochę sam siebie nie zaskakuję.

Tym razem zaskoczył Pan nie tylko siebie, ale i kapitułę Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, która nominowała Pana do tego prestiżowego wyróżnienia.

- W zeszłym roku też byłem nominowany, ale wiedziałem, że nie mam wielkich szans, bo to była nominacja za "Testosteron". Jednocześnie fakt, że nie dostałem tej nagrody w zeszłym roku, uodpornił mnie na jej brak. Przekonałem się, że można bez niej żyć. Dzięki temu w tym roku podchodzę do tej nominacji bez tak zwanej napinki.

Widział Pan filmy konkurentów?

- Nie wszystkie, więc nie będę o tym mówił. Wiem tylko, że z uwagi na patrona z nagrodą wiąże się prestiż. Na tle innych nagród, na przykład rozdawanych przez kolorowe tygodniki, to wyróżnienie ma jakąś wartość wyższą. I wszyscy, którzy ją dostają, powinni odczuwać szczególną dumę.

To nagroda dla młodych aktorów. Pan czuje się młodym aktorem?

- Dobre pytanie. Jeśli jestem młodym aktorem, to tzw. rzutem na taśmę. Mój wygląd jest też nieco mylący i on pozwala kwalifikować mnie do grona młodych aktorów. Nominowani do Nagrody im. Cybulskiego mogą być aktorzy do 35. roku życia, więc w przyszłym roku będę miał ostatnią szansę. Ale ja chyba jestem uodporniony na nagrody, bo nigdy żadnej nie dostałem.

Za to wręczył ich Pan całkiem sporo.

- Wydaje mi się, że setki. Dzięki temu mam do nagród luźny stosunek. Jeżeli kiedyś którąś dostanę, to daję pani słowo, że opowiem ze szczegółami, jakie to uczucie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji