Artykuły

Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca. Dzień drugi

O XII Międzynarodowych Spotkaniach Teatrów Tańca pisze Marta Zgierska z Nowej Siły Krytycznej.

Poprzeczka stawiana wysoko przez lokalne grupy cieszy, jednak widoczne niedostatki w prezentowanych spektaklach zagranicznych niejako godzą w międzynarodowość festiwalu - tak brzmi podstawowa konstatacja po drugim dniu spotkań. Co prawda, trochę niebezpieczna, bo przynajmniej w punkcie reprezentacji zagranicznych znana już z dyskusji wokół innych lubelskich festiwali.

Tego wieczoru obejrzeliśmy pięć prezentacji tanecznych, z czego dwa spektakle "stadium" GTWPL oraz "My" Teatru Maat Projekt to lubelskie pokazy premierowe. I właśnie te dwie propozycje zdominowały drugi dzień festiwalu. Podczas, gdy reszta nie do końca wyraźna, wzbudzająca wiele wątpliwości, nie potrafiła dostatecznie mocno zaznaczyć swojej obecności, to obydwa lubelskie spektakle stanowiły spójne kompozycje, z wyraźnie widoczną konsekwencją w podążaniu w obranym kierunku, nie pozbawione ciągłych poszukiwań ruchowych i estetycznych.

Prezentacja "stadium" w choreografii Anny Żak podczas festiwalu, jest pierwszym etapem spektaklu inspirowanego twórczością Magdaleny Abakanowicz. Ciało i monumentalna forma to dwa pierwiastki składające się na materię tego nieustannie ciążącego ku dołowi spektaklu. Przykuty do podłogi, pełzający i powoli ewoluujący ruch, nieustające odwrócenie tyłem, naprężona skóra pleców, to wszystko sprawia, że tancerki przeobrażają się w postacie nie do końca ludzkie, jakby karykaturalne kadłuby, z trudem kierujące własną wolą, choćby w nieudolnych próbach postawienia mechanicznego, rwanego kroku. Ruchomy obraz stworzony przez tancerki pozbawione indywidualnej tożsamości, wyposażone w zwielokrotniane, ubogie, ograniczające ruchy wydają się udaną próbą ożywienia "Pleców" Abakanowicz. W minimalistycznej scenografii olbrzymia szpula wyobraża masę, która przytłacza i tak skarlały już świat. Trwanie w tłumie, gdzie rodzi się próba odnalezienia własnego ja.

Spektakl zaczyna żyć swoim życiem. Zwłaszcza dla odbiorców pozbawionych kontekstu twórczości Abakanowicz, przedstawiane obrazy łączą się w niedookreśloną opowieść, dosyć mroczną, nieco apokaliptyczną, wizją fantastycznego świata. W "stadium" budzi się pewien niepokojący dysonans. Z jednej strony, temat wydaje się zaledwie napoczęty, dopiero zaczynający sięgać istoty, dający nadzieję na odkrycie nowych przestrzeni. Z drugiej, w ciągu niespełna trzydziestu pięciu minut zdarza się wiele momentów, kiedy napięcie przegrywa w starciu z przedłużającym się czasem konkretnej sekwencji.

*

Najsłabszym punktem programu drugiego dnia był polsko-słowacki projekt "Obsesyjna historia więcej niż o niczym". Spektakl ma w zamiarze budować własną, małą społeczność wypełnioną wzajemnymi oddziaływaniami, lecz tak naprawdę prezentuje świat bardziej o niczym, aniżeli o czymkolwiek. Choreografia Jaro Viňarsk'ego należy do spektakli, które oglądane w ramach festiwalu bardzo łatwo ulatują z pamięci. Układ, wykonanie, muzyka - nic nie przyczynia się do zapamiętania. Etiuda ma być humorystyczną ekspresją o naszych codziennych dziwactwach i małych obsesjach. Doprawdy zastanawia fakt, gdzie w tym wszystkim deklarowane (od niedawna) inspiracje włoskim malarzem Stefano Ricci.

Nieco ciekawiej, a już na pewno barwniej, wypada Quadro Dance Company z Białorusi, grupa, która przedstawiła spektakl "Róże i mimozy" dedykowany Marcowi Chagallowi. Barwniej, bo to właśnie mocno nasycone kolory są tym, co wyróżnia estetykę spektaklu. Niestety, pomimo to, że powstające na scenie atrakcyjne obrazy, jak i dobrana ścieżka dźwiękowa niewątpliwie dialogują z twórczością Chagalla, to całości zbyt blisko tu do cyrkowego świata, którego konwencja nie jest w stanie całkowicie zadowolić publiczności.

Z zagranicznych propozycji drugiego dnia najciekawszą był "Autoportert" Miro Dance Theatre. Na kwadratowej platformie usłanej kwiatami przechadza się kobieta. Cierpliwie czeka na moment, kiedy będzie mogła rozpocząć spektakl, który powstał na potrzeby wystawy Fridy Kahlo w Muzeum Sztuki w Filadelfii. Najbardziej charakterystyczna dla tego projektu jest jego struktura. Działania sceniczne rozgrywają się między wyobrażającą bolesną samotność tancerką Amandą Miller a rzutnikami (animacja i projekcja Tobin Rothlein), dzięki którym dwaj mężczyźni wprowadzają w świat sceniczny grę kolorów i kształtów, które oddziałują na tancerkę. Na jej ciele pojawiają się pręgi, coraz mniej kontrolowane wzory, zabarwiane zostaję kolejne symbole odnoszące się do ciężkiego, pełnego nieszczęść życia Kahlo.

Wprowadzenie wizualizacji poszerza świat sceniczny o dodatkową płaszczyznę, nadaje mu dwustopniowość, w której uwidacznia się opozycja samodecydowania o sobie, o każdym geście, ruchu, myśli oraz siły, która wpływa na nas, kieruje, zniewala. Doskonały zamysł w praktyce trochę rozczarowuje. Zabieg bez zarzutu działa przez kilka pierwszych minut i choć do końca prowadzony jest konsekwentnie, to z czasem traci swoją siłę. Do tego obrazy pokazywane z drugiego rzutnika, które mają stanowić ruchome tło, czy końcowe wzory układane z kwiatów, nie są dostatecznie wyraźne. A to przeszkadza w osiągnięciu pełnego efektu wizualnego.

Mimo to, spektakl broni się właśnie (i tylko) na linii gry ciało-wizualizacja. Gdzieś poza uwagą, poza silnym doznaniem pozostaje taniec. Choć ruch jest wymowny, przynoszący obrazy bardzo osobiste, niemal intymne, z narastającą ekspresją, nie pobudza, nie potrafi wywrzeć wrażenia, choć trochę zbliżonego do tego jakie przynoszą słowa samej Fridy Kahlo, cytowane przez twórców spektaklu ("Maluje autoportrety, ponieważ jestem taka samotna, ponieważ jestem osobą, którą znam najlepiej").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji