Artykuły

edit|mar| +(len)/2

Coś jakby "zrób spektakl w weekend", dzięki czemu poznańscy bywalcy, przeglądając się w lustrze teatru, przeistaczają się we własne marzenia - o spektaklu "Edith i Marlene" w reż. Arnolda Pujszy w Teatrze Muzycznym w Poznaniu pisze Wojciech Morawski z Nowej Siły Krytycznej.

Nie każdy spektakl doczekał się dwóch salw oklasków, zwłaszcza przed swoim rozpoczęciem. Nie wszędzie aktorzy płaczą na scenie po przedstawieniu. Również nie wszędzie można spotkać prezydenta Poznania z żoną. Cóż dodać? Na deskach Teatru Muzycznego w Poznaniu odbyła się premiera "Edith i Marlene".

Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, jest namiastkowość. Namiastkowość Francji wybrzmiewa w pojawiającym się od czasu do czasu akordeonie. Namiastka biedy - w taniej pretensji. Ochłapy cierpienia - w cyrkulacji kilku bezradnych gestów głównej bohaterki (w roli Edith Piaf Lucyna Winkiel). Namiastka metafory, gdy teatralna tautologia udowadnia, że język nie istnieje bez swoich przedstawień - kiedy mowa o śmierci, rozlega się tykanie zegara, komentarze odnośnie alkoholizmu Piaf występują wyłącznie w paraleli z gestem sięgania po trunki. Szczątki marginesu społecznego odnajdujemy w symbolicznie odkształconym języku. "Spieprzaj, dupa, gówno" - infantylni widzowie dobrze wiedzą, kto tak brzydko mówi.

Dialogi - choć skandalicznie krótkie, mkną w nieustannej galopadzie. Pytanie za odpowiedź lub może słowo za słowo. Kaskady trywialnego bełkotu, odwracają uwagę od logicznych niespójności akcji i braku jakichkolwiek łączników pomiędzy scenami. Pełna automatyzacja. Widzimy, jak Edith Piaf dźwiga się z rynsztokowego błocka siłą stereotypu dobrego bohatera. Nawet jej pijacka śmierć nie ma znaczenia, przecież każde dziecko wie, że tak naprawdę to dobra kobieta była, w środku, była W każdym razie, żeby wątpliwości nie zakradły się do głów "oglądaczy" (szlachetna funkcja "widza" nie byłaby tu adekwatna), na potwierdzenie czystości głównej bohaterki Marlena Dietrich (Agnieszka Wawrzyniak) wykonuje liryczną pieśń Boba Dylana w polskiej wersji językowej, rozpropagowaną przez Marylę Rodowicz, przy akompaniamencie harfy, sekcji smyczkowej, w snopie światła, w sukni nadzianej kolorowym, skrzącym się plastikiem, w ogóle we "wszystkim".

Bez wyjątku każda kreacja aktorska podparta jest przeróżnymi stereotypami - od brutalnego gliny (z niejasnych przyczyn odzianego w czarny siateczkowy podkoszulek) po Clemensa który wchodzi z Edith w tak misterne dialogi jak : -"ty nie umiesz kochać..." - "nauczysz mnie?". Rozwój spektaklu utwierdzał mnie w przekonaniu, że ideowymi hasłami tego teatru musi być "śmierć aktora w teatrze" i "nadmarioneta". Sceniczny prym wiódł Theo - niczym wyciosany z drewna Mirosław Kin, który potwierdził, jak niezwykle trudne jest znalezienie aktora, który jest dobrym wokalistą lub w ogóle kogoś, kto potrafi robić coś dobrze.

Gdy już zupełnie zobojętniejemy na tekst, nie tyle głupi, co czysto funkcjonalny, niezbędny do rozwoju akcji i semantycznie pusty, staniemy się świadkami obrazów. Jest to doświadczenie doprawdy ekscytujące. Wyprane z jakichkolwiek faktycznych komunikatów obrazy odsłaniają całą teatralną maszynownię, pełną trików i zabiegów. Coś jakby "zrób spektakl w weekend". Mechanizmy stają się pierwszoplanowe. Spektakl komicznie aspiruje do tego, czym nie jest i chyba nie powinien być. Maskuje swoją nieudolność multimedialnymi projekcjami, obecnością technicznych na scenie, zcyfryzowanym echem pierwszego "aktu", który w postaci nagrania tegoż spektaklu, powraca jako reminiscencja, innymi słowy - efektami, które nie należą w pełni do teatru dziadostwa.

Mechanizmy nie istnieją same dla siebie. Publiczność - wisienka na torcie. Głęboko rzeźbione pudry, kunsztowne koki i nieodłączne garsonki. Ogląda się ją lepiej niż sam spektakl. Gdy na scenie pada jedno z wymienionych powyżej brzydkich słów, sala cieszy się jak dzieci. Infantylne docinki scenicznych postaci nie pozostają bez odzewu widowni. Jednak szczytem otumanienia jest moment, w którym Piaf pojawia się po raz pierwszy w "pięknej" sukni, co wywołuje wśród zgromadzonych przeciągłe - cytuję - "uuuuuuu...". Samopotwierdzenie pozycji kulturalnego tłumu.

Kulturoznawcza refleksja wiedzie mnie dalej. Sceniczne działania wymierzone w publiczność włączają ją w ramy spektaklu w roli - a jakże - publiczności. Na potrzeby kolejnych piosenek stajemy się paryską śmietanką, nowojorską elitą itd. Gdy konferansjerzy zapowiadają gwiazdę, transformują nas w coraz wspanialsze postaci, ze świata blichtru i kawioru. Utwierdzają nas w tym wrzaski tłumów, które sączą się z głośników rozmieszczonych gdzieś pomiędzy siedzeniami. Geniusz. Oto spełnia się sen - poznańscy bywalcy, przeglądając się w lustrze teatru, przeistaczają się we własne marzenia. Jak pisał Adorno o kulturze popularnej - stań się jeszcze raz tym, kim jesteś - jak widać nie bez racji.

Koniec i to co zwykle - łzy, owacja na stojąco, hałdy kwiatów Na pytanie, dlaczego nie "Quantum of Soalce", można odpowiedzieć tylko w jeden sposób. W "Quantum of Solace" śpiewają z taśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji