Artykuły

Fragmenty dyskursu operowego

"Akompaniator" w reż. Józefa Opalskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Błyskotliwy i inteligentny tekst, znakomicie zagrany - czego chcieć więcej? Ano można chcieć więcej: lepszej scenografii i redukcji reżyserskich pomysłów.

Anna Burzyńska napisała sztukę dobrze skrojoną, starannie i zgrabnie uszytą, co wcale nie jest ani łatwe, ani często spotykane. Bohaterami są: Amelia, gwiazda opery, i jej stały od 30 lat akompaniator. Ani gwiazda, ani akompaniator nie są więc pierwszej młodości. Śpiewaczka już czuje symptomy zmierzchu kariery, przygotowuje się do castingu do "Opowieści Hoffmana" i wie, że wcale nie musi go wygrać. A akompaniator? To jedynie milczący i niedostrzegany idealny dodatek do fortepianu. Do czasu. Czyli do początku spektaklu. Do próby, podczas której milczący przez 30 lat akompaniator wyznaje śpiewaczce miłość.

To nagłe i niespodziewane wyznanie wywołuje lawinę - śpiewaczka i akompaniator przechodzą w przyspieszonym tempie różne etapy cierpień miłosnych, tak pięknie i wnikliwie opisanych przez Rolanda Barthesa we "Fragmentach dyskursu miłosnego". Kto jest ich ciekaw, niech zajrzy do programu, gdzie autorka - znawczyni współczesnej filozofii i teorii literatury - zamieściła niewielki, ale zgrabnie dopasowany do spektaklu wybór. Jakie to etapy, nie zdradzę, bo nie chcę nikomu odbierać przyjemności - w każdym razie rozwój wzajemnych stosunków bohaterów przeprowadzony jest logicznie i precyzyjnie, acz z niespodziewanymi zwrotami.

Tej elegancko na wzór haute couture (Barthes) skrojonej sztuce charakteru dodali aktorzy - to dzięki nim obcujemy z żywymi ludźmi o powikłanej psychice, a nie z przykładami zachowań w trudnych sytuacjach uczuciowych. Monika Niemczyk i Marcin Kuźmiński grają wrażliwie i wyraziście, nie boją się śmieszności i ryzyka, pozostawiając i sobie, i widzowi margines niedopowiedzenia. Czy akompaniator jest psychopatą, fantastą, nieśmiałym wrażliwcem, mitomanem, ofiarą czy katem? A Amelia? Zapatrzoną w siebie gwiazdą, wulgarną babą, pogubioną kobietą, ofiarą czy katem? Nie ma prostych odpowiedzi, bo ani autorka, ani aktorzy ich nie udzielają. Przeciwnie, starają się - i słusznie - zacierać ślady.

W tym zacieraniu śladów nie pomaga im, niestety, scenograf. Scena jest prawie pusta - szare ściany i podłoga, pośrodku fioletowy fortepian. Pomijając toporność wykonania (ściany się marszczą, fortepian jest klocowaty i niezgrabny), scenografia stara się odrealnić to, co rozgrywa się na scenie. Ale po co? Przecież i bez tego byśmy pojęli, że zagłębiamy się w dusze bohaterów, ich fantazje i pragnienia. Niepotrzebne są do tego również dość mizerne kolorowe światła, a to rozbłyskujące różem przy podłodze, a to buchające czerwienią z otwartego fortepianu. W tych momentach spektakl z intrygującego zdarzenia międzyludzkiego, trochę komediowego, trochę poważnego, zamienia się w tani horror, straszący bez skutku i w niewiadomym celu.

Reżyser też dołożył swoje - zwłaszcza mrocznym finałem z Amelią w operowej białej kreacji, dramatycznym sopranem Marii Callas i krwią spływającą po ścianie. Może to miała być gra z kiczem - porywającym operowym kiczem pożenionym z mitem kobiety modliszki niszczącej mężczyznę. Może, ale gry nie było - został sam kicz, nieporadny i biedny. Lepiej by było dla spektaklu, gdyby zakończył się niedopowiedzeniem. Zwłaszcza że była taka możliwość scenę wcześniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji