Gdzieś w Ciemnogrodzie
A TFU... Ten okropny kogut. Odpukajcie i przeżegnajcie się. I konieniecznie trzy razy. I koniecznie poproście księdza, żeby poświęcił. Kogut-czart, kogut-diabeł, kogut-uosobienie wszelkiego nieziemskiego zła. "Kogut zawinił". Tak sie też nazywa ta sztuka irlandzkiego pisarza Sean O`Caseya, wystawiona w Kameralnym. A najlepiej takiego koguta zabić. Tak zabić. Do koguta się więc tu strzela, na koguta poluje, i to poluje z nagonką. Ale kogut jest wszędzie. Ba, ten kogut - mój drogi - może być wszystkim. Wszystkim, czego nie zobaczy normalny, światły człowiek, a co niechybnie dostrzeże i na co się niechybnie oburzy jakiś surowy bigot z kółka różańcowego czy jakaś głupawa dewotka z kościelnego chóru.
Taki zatwardziały bigot jak ten z owego irlandzkiego Ciemnogrodu czy zapadłego Klerykowa - przedstawiony przez Stanisława Jaśkiewicza. Może w oczach takiego bigota przybierać ów kogut różną postać. Bo to właściwie symbol, metafora, alegoria - jak wolisz. Symbol młodości, urody i radości życia.
Może to być głębiej wycięty dekolt, zbyt krótka spódnica, może być dziewczyna ubierająca się kolorowo, modnie, dziewczyna wesoła, ładna. Może to być zabawa urastająca w oczach bigota do synonimu rozpusty, może być "nieczysta" książka, film, przedstawienie teatralne. A jeśli jeszcze taki bigot, zresztą nie jeden, ma do pomocy w swym Klerykowie odpowiedniego księdza proboszcza - biada młodości, biada światłym umysłom. Jest w tej sztuce taki proboszczunio. Szczyt klerykalizmu i szczyt terroru klerykalnego. Surowy, wojowniczy, nieprzejednany w walce - jak on to nazywa - z materializmem, ponury, ascetyczny jak w ujęciu Gustawa Buszyńskiego. W takiej atmosferze umysłowego zaćmienia ktoś musi paść ofiarą. Wybór pada na młodą dziewczynę. Dlatego, że właśnie młoda, ładna, wesoła. Tylko dlatego. Tłum bigotów i dewotek, okropny sfanatyzowany tłum rozszarpie ją, pobije, wypędzi... Tragedia? Na pewno. Sam autor jej doświadczył. Jest w tej sztuce cząstka jego osobistych przeżyć. Jego samego klerykalna Irlandia skazała również na wygnanie. Irlandia, o której niepodległość walczył ten 80-letni dziś pisarz - wybitny dramaturg - przez całe swe życie. I tylko dlatego, że pragnął wyzwolenia swego narodu z pęd dogmatyzmu, fanatyzmu, pragnął wyzwolenia ludzkiego rozumu. Ale tej swej sztuki nie ujmuje w kategoriach wyłącznie surowego tragizmu. Jest ona jakby ponurym, makabrycznym żartem. I tak ją traktuje. Dom - powiada w przypisach - powinien się chwiać w posadach, gdy nawiedzą go złe duchy, a ciemności powinny być rozdzierane błyskawicami. Tego nie ma w tym przedstawieniu Zygmunta Hübnera. Jest zbyt dosłowne, zbyt na serio, zbyt realistyczne. Brak mu owego tonu makabrycznego buffo, który powinien budzić śmiech. Śmiech z idiotycznego strachu mieszkańców tego domu. Ale tacy dosłowni, nie z buffo są również - z małymi wyjątkami - i aktorzy. Można też było i scenograficznie zlokalizować akcję tej sztuki w takiej przestrzeni topograficznej, która by nasuwała nam bliskie skojarzenia. Nie zaś w abstrakcji, między niebem a ziemią. Autor wymienia nawet rosnące przed domem słoneczniki...
Mój drogi, to przecież to, co przedstawia sztuka, dobrze my znamy. Przecież to mógłby być - gdyby wyłączyć pewne elementy - nasz jakiś grajdołek, nasz jakiś klerykalny Ciemnogród.
Dewotki opluwają, roznoszą na językach dziewczynę - wesołą, ładną, modnie się ubierającą. Ksiądz z ambony wskazuje ją palcem, wyklina zabawy, filmy, książki. Ba, gotów nawet takie książki palić na stosie według najlepszej średniowiecznej mody. A niech tylko będzie susza, powódź... Zagrzmi, że to kara za grzechy. I dewotki padną wówczas na kolana, spojrzą bardziej nienawistnym zezem na ową dziewczynę czy chłopca. I terror moralny się zwiększy. I kogut-czart zacznie straszyć tym więcej. A kogutem - jak już powiedziałem - może być wszystko. Wszystko co młode, wesołe i myślące.