Artykuły

Kogut nie zapiał

Zaciekawia nas od dawna dramaturgia Seana O'Casey`a, wokół której krąży tyle sprzecznych sądów, u nas jeszcze na nie za wcześnie. Zbieramy dopiero pierwsze do­świadczenia. Niewątpliwie Zygmunt Hübner uczynił wiele dla spopularyzowania u nas tej wy­bitnej twórczości irlandzkiego pisarza. Po "Cieniu bohatera" wystawionym przed kilkoma la­ty poznajemy już drugą sztukę O'Casey'a "Cock-a-Doodle-Dandy", która u nas otrzymała tytuł "Kogut zawinił..." graną obecnie W Teatrze Kameralnym również w reżyserii Zygmunta Hübnera.

I tym razem spostrzegamy, że adaptacja dramaturgii O`Casey'a dla naszego teatru nie jest rze­czą prosta ani łatwą, stawia wy­raźny opór wykonawcom, kry­jąc w sobie wiele sprzeczności i tajemnic, dając zresztą tym sa­mym możliwości różnej interpre­tacji tekstu.

O'Casey równie sprawnie po­sługuje się liryką co szyder­stwem, pamfletem i mądrą iro­nią wobec wszystkiego, co stare i nieprzydatne dla współczesno­ści, a jeszcze stawia jej opór. Ale jego szyderstwo, czy ironia jest z reguły złożona, metafizyczna, nie dająca się jednoznacznie od­czytać. Pierwszy po Shawie jak pisze angielska krytyka, osiem­dziesięcioletni już dramaturg jest rzeczywiście zdumiewająco współczesny, żywy, modny, gdyż trafia doskonale we wrażliwość współczesnego człowieka.

Nie znamy jeszcze dostatecznie dobrze ani dramaturgii O`Casey'a, ani odpowiedniej konwencji scenicznej, w której jego sztuki czułyby się najlepiej. Pozostają nadal nieuchwytne, wymykają się reżyserowi i aktorom, jeśli tylko ktoś z nich przyjmie jakąś jedną jedyną płaszczyznę interpretacji. To fakt, że sztuki O'Casey'a nie cierpią jednoznaczności. Sądzę, że pewną dokumentacją dla tej mo­jej tezy może być właśnie ostatni spektakl "Kogut zawinił..." w tea­trze Kameralnym. Zygmunt Hübner usiłuje w tej sztuce odczy­tać jej realizm na serio wyłącz­nie w płaszczyźnie walki społecz­nej z zacofaniem i szarlataństwem, obnażać ponury obraz środowiska, szukać kryteriów moralnych i obyczajowych w ma­łej wsi "zdemonizowanej" przez proboszcza. To wszystko jest oczywiście w sztuce i nikt nie ma zamiaru tu oponować. A jednak to nie "kogut zawinił", ale reżyser, że część tego realiz­mu umknęła bezpowrotnie, że zagubił się wdzięk szyderczej poezji, mądrej ironii, że stała się przyciężka poetycka metafora z kogutem, że znikł "cyrk" i za­bawa.

Dlatego uległ zubożeniu groteskowy klimat małej irlandzkiej wsi, cały nonsens i bzdura, w której monstrualny proboszcz terroryzuje ludzi Bogiem i dia­błem, święconą wodą, demonami a nawet pięścią. A tymczasem element szyderczej zabawy wydaje się tu niezbędny, aby trzej wielcy dżentelmeni: właściciel torfowiska Marthraun, marynarz Mahan i sierżant policji mogli piać z poczuciem humoru i nie błądzili po manowcach realiz­mu O' Casey'a, gubiąc tekst, hu­mor autora, a przede wszystkim dystans do swych ról.

Spośród aktorów chyba zresztą najbardziej Jerzy Pichelski był "z tej sztuki". Warto przy tej okazji zacytować uwagę Philipa Burtona, amerykańskiego reży­sera tej sztuki: "Akcja toczy się na irlandzkiej wsi, której mieszkańcy trzymani są w ryzach przez fanatycznego, purytańskiego duchownego. Udało mu się do tego stopnia nastraszyć wszy­stkich piekłem, że życie tych lu­dzi determinuje przesądny lęk przed złem w każdej postaci. Nie sądźmy jednak, że mamy do czynienia z jakimś traktatem moralnym. Sytuacje przepojone są komizmem, a "wystraszeni" budzą zdrowy śmiech".

Właśnie tego śmiechu jest sta­nowczo za mało. Koncepcja re­żyserska wyraźnie krępowała aktorów, zmuszała ich często do grania przeciwko tekstowi i hu­morowi autora. Najbardziej ucierpały panie Lorna (Ryszarda Hanin), Lorellen (Eugenia Herman) i pełna życia Marion, grana z wdziękiem przez Marię Ciesiel­ską. Często zamierał im piękny uśmiech na ustach, kiedy ich dom co chwilę zmieniał się w chatę Baby Jagi ziejącą ogniem pie­kielnym przy akompaniamencie zaciemnienia, grzmotów i pie­kielnych zgrzytów. Myślę, ża chwile te były niepotrzebnymi antraktami w grze, która się przez to rwała i gubiła swój rytm.

A kogut chwilami, przy tych sykach i błyskach piekielnej ka­ruzeli, przypominał maszkarę goyowską, zapominając, że jest zwykłym kogutem, bzdurą, i nosensem, zwykłym fijołem w gło­wach ludzi ogłupiałych od wrza­sków i tyrad proboszcza. Szkoda, że reżyser nie pokazał na scenie egzorcyzmów i za to można mieć pretensje, gdyż wyraź­nie eliminował tu komizm sy­tuacji i potężną zabawę. Niewątpliwie najmocniejszą sceną widowiska wydaje mi się pielgrzymka do Lourdes, ale jest to w sztuce raczej epizod sam w sobie, któremu trzeba przeciw­stawić inne, kontrastowe elementy sztuki.

Siedząc ną widowni miało się wrażenie, że autor co chwila za­prasza reżysera i aktorów do za­bawy, a oni ciągle pozostawali majestatyczni i niewzruszeni, serio przeżywając swój los, jakgdyby ulegając podwójnemu po­nuremu demonowi - proboszcza i reżysera. I dlatego, co tu ga­dać, kogut na dabre jeszcze nie zapiał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji