Artykuły

Niby to ja, ale nie wiadomo, czy to ja

- Pod koniec lat 80., z nieznanych dla mnie przyczyn, zaczęła mnie interesować sytuacja człowieka wysoko postawionego, który nagle traci swoją funkcję i wali się jego świat. Więc ten temat był we mnie wcześniej, zanim znalazłem się w polityce. Nie wiem, dlaczego mnie to wtedy interesowało. Może zainspirowała mnie sytuacja kilku przyjaciół, reformatorów komunistycznych z '68 roku, którzy na fali czystek zostali pozbawieni wszelkich funkcji i których świat się zawalił? - mówi Vaclav Havel o swojej sztuce "Odejścia".

W piątek, na dwie godziny przed premierą "Odejść" w reżyserii Izabelli Cywińskiej w Teatrze Ateneum, autor sztuki Vaclav Havel odwiedził redakcję "Gazety". W ramach cyklu "Teatr, Muzyka, Kino w Gazeta Café" opowiadał o sobie - pisarzu i dramaturgu. Na spotkanie z byłym prezydentem Czech przyszło kilkaset osób. Oto fragmenty tej rozmowy. Adam Michnik: Dzień dobry państwu. Przede wszystkim witam naszego gościa, Vaclava Havla, który jest nie tylko prezydentem, dramatopisarzem, eseistą i wspaniałym europejskim demokratą, ale przede wszystkim długoletnim współpracownikiem "Gazety Wyborczej". Witam piękną Daszę Havlovą. Witam pana ambasadora Republiki Czeskiej. Powiem krótko: "Vaszku, jesteś wśród przyjaciół i nie wiem, czy w jakiejś redakcji w Pradze znalazłbyś aż tylu entuzjastów, ale pocieszam cię, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju". Głównym moderatorem będzie Remek Grzela, a tłumaczem gwiazda polskiej translacji, współpracownik "Gazety" Andrzej S. Jagodziński.

Remigiusz Grzela: "Odejścia" powstały po 20 latach milczenia pana prezydenta jako pisarza. Jak pan zniósł tak długi okres bez pisania?

Vaclav Havel: Zamilkłem jako autor, ale nie znaczy to, że nie pisałem. Nigdy w życiu nie pisałem tyle, ile w czasie mojej prezydentury. Nie potrafiłbym przeczytać przemówienia, które napisał ktoś inny. Więc w każdy weekend pisałem przemówienia albo projekty oświadczeń, rozporządzeń, poleceń... Wiem, że to nietypowe, aby dramaturg wyskoczył na 13 lat do funkcji prezydenta, a potem wrócił do pisania. Dzisiaj wiem także, że nie jest to łatwe.

Panie prezydencie, po przeczytaniu pana autobiograficznej książki "Tylko krótko, proszę" mam wrażenie, że jednak nie miał pan miłosnego stosunku do swojej literatury prezydenckiej.

- Kiedyś mój już nie żyjący kolega Kurt Vonnegut powiedział, że pisarz to ten, który nienawidzi pisać. Bardzo często zmuszam się do pisania. Siadam i nie umiem zacząć. Ale jeśli już zacznę, to nawet zaczyna mnie to bawić. W okresie prezydenckim najgorsze w moim pisaniu było to, że nie mogłem go odłożyć, przesunąć na inny termin. Nie mogłem czekać na lepszy humor czy wenę twórczą.

W swojej książce "Tylko krótko, proszę" cytuje pan polecenia dla współpracowników. Brzmią miejscami jak literatura...

- Możliwe, że te polecenia, pierwotnie nieprzeznaczone do publikacji, traktowałem jako gatunek zastępczy. Pisałem je co tydzień i uzbierało się w sumie kilka tysięcy stron! Tylko mała część znalazła się w mojej książce. Z reguły to prezydent boi się, co napiszą o nim współpracownicy, kiedy skończy swój urząd. W tym przypadku było dokładnie odwrotnie. Oni bali się, co ja o nich napiszę.

Ciągle wypomina im pan opieszałość. Denerwuje się, że pan echtáeek jeszcze nie napełnił zapalniczki, że pani Ouškova chce więcej za pranie koszul, że w weekend, kiedy próbuje pan napisać ważne przemówienie, nikt nie chce przyjść i naprawić drukarkę. Czy te polecenia były rodzajem gry ze współpracownikami?

- Z jednej strony to były instrukcje, ale z drugiej był to właściwie mój dziennik. Po prostu potrzebowałem napisać o moich zmartwieniach. Kiedy mnie coś irytowało, to pisałem i przestawało mnie to denerwować.

Mówił pan Karelovi Hviž`ali, współautorowi tej książki, że sam się pan sobie nie podoba. Co się panu prezydentowi w sobie nie podoba?

- Sam sobie jako taki się nie podobam. Patrzę w lustro i bardzo się irytuję.

Pisał pan też o pracy nad sztuką "Odejścia": "Aksamitna rewolucja zastała mnie w czasie, kiedy miałem do połowy napisaną sztukę". Jak właściwie było z jej powstaniem?

- Pod koniec lat 80., z nieznanych dla mnie przyczyn, zaczęła mnie interesować sytuacja człowieka wysoko postawionego, który nagle traci swoją funkcję i wali się jego świat. Więc ten temat był we mnie wcześniej, zanim znalazłem się w polityce. Nie wiem, dlaczego mnie to wtedy interesowało. Może zainspirowała mnie sytuacja kilku przyjaciół, reformatorów komunistycznych z '68 roku, którzy na fali czystek zostali pozbawieni wszelkich funkcji i których świat się zawalił? A może miał na to wpływ państwa rodak Jan Kott, który pisał fantastyczne, bardzo inspirujące eseje o Szekspirze, a zwłaszcza o "Królu Learze"? Kiedy przyszła nasza rewolucja czy też rewolucja w cudzysłowie, odłożyłem rękopis sztuki. A może go wyrzuciłem? Myślałem, że ten temat, w nowej sytuacji, nie może mnie interesować. Jednak kiedy skończyłem urzędowanie na Hradzie, nagle rękopis cudownie się odnalazł. Okazało się, że uratowała go i przechowała moja sąsiadka, która pewnie znalazła go w koszu na śmieci. To był impuls. Ale nie wykorzystałem tego tekstu, tylko zacząłem pisać od początku.

Bohater sztuki, kanclerz Wilem Rieger, przestaje sprawować swój urząd i musi się wyprowadzić z należnej urzędowi rezydencji. W swojej sztuce używa pan populistycznych tekstów, frazesów, demagogii. Ale w pewnym momencie Rieger zaczyna mówić wielką literaturą. Skąd taki pomysł?

- "Król Lear" mówi o tym, że władca traci władzę, a jego pochlebcy przeradzają się w zdrajców. Jest o rozpadzie świata. Wkładając do sztuki cytaty z "Króla Leara" i "Wiśniowego sadu", chciałem umiejscowić ten wątek w szerszym kontekście, ale też oddać hołd dwóm wybitnym dramatopisarzom - Szekspirowi i Czechowowi.

Kogo jeszcze znajdziemy w pana kanonie wielkiej literatury?

- We wczesnej młodości autorem, który wywarł na mnie największy wpływ i którego najbardziej lubiłem, był Franz Kafka. Ile razy go czytałem, tyle razy myślałem, że gdyby go nie było, to ja musiałbym to napisać. W późniejszych czasach wpłynął na mnie nurt tak zwanego teatru absurdu, czyli Beckett, Ionesco, Pinter, Genet.

Jest pan dramaturgiem, którego reżyserzy chyba nie do końca lubią. Poprzez precyzyjne didaskalia właściwie reżyseruje pan teksty na papierze. Zaznacza pan miejsca wejść na scenę, opisuje kostiumy, ba, nawet napisy na nich, np. "I love you" na czapce Riegera.

- Pierwszy powód: jestem pedantem. Drugi: przez 40 lat nie miałem bezpośrednio kontaktu z teatrem, nie mogłem być przy rodzeniu się sztuki na scenie. To chyba zmuszało mnie do reżyserowania na papierze. Trzeci powód: gatunek, który tworzę wymaga świadomości tego, kto jest na scenie, z której strony wejdzie, gdzie wyjdzie, itd. Mam wieloletnie doświadczenie z reżyserami i wiem, że jeśli reżyser stara się ożywić sztukę, to przeważnie staje się ona nudniejsza niż w oryginale.

Często się pan denerwuje na reżyserów?

- Jeśli nawet to się zdarza, to staram się szybko opanować, bo mam świadomość, że tekst dramatu jest tylko półproduktem i reżyser może z niego zrobić, co zechce. Gdyby mi to w jakiś zasadniczy sposób przeszkadzało, pisałbym powieści.

W tekście "Odejść" sugeruje pan aktorom, żeby grali źle. Wprowadza pan do akcji "Głos", który ma ich rugać, przypominać, żeby nie starali się uczynić sztuki zabawniejszą. Czy ten Głos to pan?

- Jestem nieśmiałym człowiekiem. Dlatego pewnie zacząłem pisać sztuki teatralne, bo dają możliwość schowania się za postacie. Chyba nie potrafiłbym pisać o sobie otwarcie. Z drugiej strony mam chęć, żeby napisać coś od siebie albo o sobie. Dlatego w tej sztuce wybrałem kompromis: niby to ja, ale nie wiadomo, czy to ja.

Kim jest dzisiaj Ferdynand Waniek, inteligent, kultowy bohater pana wczesnych sztuk?

- Może jeszcze kiedyś napiszę coś z Ferdynandem Wańkiem w roli głównej i zastanowię się, w jakiej sytuacji mógłby się dzisiaj znaleźć. W każdym razie kreowałem Wańka jako lustro, w którym odbijają się wszystkie pozostałe postacie. Tak, głównymi bohaterami sztuk z Wańkiem byli pozostali.

Stworzony przez pana Ferdynand Waniek stał się też bohaterem sztuk innych autorów, pana kolegów dysydentów. Zaczął żyć swoim życiem, w innej, niż pana, stylistyce. Jak patrzył pan na swoją ukochaną postać, czasem używaną inaczej, niż pan by sobie tego życzył?

- Oczywiście bardzo się cieszyłem, że Waniek zainspirował moich kolegów dramatopisarzy, że zobaczyli w nim interesujący materiał. Nie przeszkadzało mi, że zaczął być inny, zależny od ich temperamentu i rękopisu.

W sztuce Pavla Kohouta "Atest" Ferdynand Waniek ma psa, którego musi zarejestrować. Pies należy do rasy "czeski cykor". Czym się taka rasa charakteryzuje?

- Mój kolega Pavel Kohout miał psa i bardzo go lubił. Napisał o nim książkę "Gdzie jest zakopany pies?". W rzeczywistości pies Pavla był jamnikiem. W czasach dysydenckich bezpieka, wiedząc, jak bardzo Kohout lubi psa, otruła go.

W 2005 roku pisał pan prezydent: "Znów czeska małość, zajmuj się samym sobą, nie wtrącaj się w nie swoje sprawy, pochyl się i przygarb. Jesteśmy otoczeni przez góry, wszystkie światowe zawieruchy przelecą ponad naszymi głowami, a my będziemy mogli dalej bawić się na swoim podwórku".

- Mowa o pewnym stylu zachowania, który nie wynika z genetyki, ale jest ukształtowany przez warunki historyczne. Lubiłem ten fenomen krytycznie obserwować. Ale to, że taki archetyp zachowania istnieje, nie znaczy, że wszyscy Czesi tak się zachowują.

Ponieważ sam chciałem uniknąć pytań o politykę, poprosiłem dwoje wybitnych reporterów "Gazety", aby sformułowali po jednym pytaniu do pana prezydenta. Pytanie Hanny Krall: "Czy pana obrona Milana Kundery wynikała z przekonania, że powinien pan być wielkoduszny, czy naprawdę z wielkoduszności"?

- Ta obrona nie wynikała ani z mojej wielkoduszności, ani z mojej gry na wielkoduszność. Wynikała z całkiem chłodnej refleksji na ten temat.

Pytanie Mariusza Szczygła: "W Polsce tropi się grzechy. W Czechach nie. U nas jest polowanie na agentów, w Czechach chyba mniej zaciekłości. Czy to wynika z wyrozumiałości, czy raczej z obojętności na wszystko? Czy to jest społeczeństwo obojętne, czy wielkoduszne?"

- Komunizm, który przeżyliśmy, był pierwszym komunizmem w historii, więc nasz postkomunizm też jest pierwszy w historii. Brak możliwości oparcia się na przykładach historycznych powoduje, że nie potrafimy sobie z przeszłością poradzić. Po prostu poruszamy się po omacku i nie możemy powiedzieć, że inny kraj postkomunistyczny był w lepszej sytuacji niż my. Być może w trochę lepszej sytuacji są Niemcy.

Na zdjęciu: Adam Michnik, Remigiusz Grzela i Vaclav Havel w redakcji "Gazety Wyborczej", Warszawa, 14 listopada.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji