Artykuły

Dożywotnie umieranie w "Jaraczu"

"Zagłada ludu, albo moja wątroba jest bez sensu" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Grzegorz Wiśniewski w Teatrze im. Jaracza w Łodzi dał premierę "Zagłady ludu, albo moja wątroba jest bez sensu" [zdjęcie z próby] Wernera Schwaba. To poruszające przedstawienie, przygnębiające, odpychające i fascynujące zarazem.

Reżyser krok po kroku prowadzi widzów przez niesamowity tekst Schwaba, przez dżunglę nihilizmu, po śmierć i zmartwychwstanie. Społeczność zaludniająca dramat to ludzkie strzępy, które już dawno utraciły busolę moralną, za to perfekcyjnie uprawiają hipokryzję. Pani Robak (kolejna doskonała kreacja Barbary Marszałek), podła, prostacka hipokrytka z ustami pełnymi modlitw, znęca się nad kalekim synem (ciekawa rola Przemysława Kozłowskiego, debiutującego na łódzkiej scenie), w którym upatruje kary za grzech: Herman jest dzieckiem nieślubnym. Dręczą się wzajemnie dość perfidnie, reprezentują społeczne niziny.

W świecie "...wątroby..." żyją jeszcze zadowoleni z siebie państwo Kovacic: małżeństwo klasy średniej z dwiema córkami. U Schwaba raczej bezrefleksyjni dorobkiewicze, u Wiśniewskiego groźni ćwierćinteligenci. Zwłaszcza pani Kovacic (bardzo dobra rola Mileny Lisieckiej) trochę perfidna, trochę wyrachowana, toleruje kazirodcze praktyki męża (Mariusz Jakus świetnie gra chama z manierami) wobec córek (wyraziste Matylda Paszczenko i Anna Sarna).

No i jest jeszcze pani Grollfeuer (doskonała Bogusława Pawelec) - wyjątkowa kreatura, ulokowana najwyżej w hierarchii. Jest inteligentna, przenikliwa, podła, zarozumiała, zgorzkniała i bardzo samotna. W jej mózgu kłębi się jedna myśl: skoro ludzkość jest zbiorowiskiem nikczemności, a życie kompletnie pozbawione sensu, trzeba ludzkości ulżyć i ją zgładzić. Szwab nie pozostawia złudzeń: żyć po to, by umrzeć jest kretynizmem jakimś niestosownym. I chociaż, jak mówi ustami Grollfeuer, idiotyczność jest zadomowiona na stałe w tak zwanej inteligencji, nie ma tolerancji dla życia. Co zatem? Umrzeć.

Pani Grollfeuer zaprasza sąsiadów na kolację, podczas której padają martwi. Zostaje sama, wysadzając w powietrze świat - teatr. Wychodzi z roli, a zarazem pozostaje w niej. Demoluje dekoracje, wydziera się, bluźni, schodzi na pustą widownię (przestrzeń gry i publiczność umieszczone są na Dużej Scenie) i tam walczy ze sobą. To przełamanie rzeczywistości dodaje znaczeń spektaklowi, a do tego jest widowiskowe. Pawelec przechodzi samą siebie, akt destrukcji jest w jej wykonaniu pociągający.

Niestety, Schwab nie ma litości. Umrzeć, ponieważ życie nie ma sensu, byłoby zbyt proste, zbyt łagodne. Świat jest jeszcze gorszy, będzie jeszcze gorzej: ze świadomością bezsensu istnienia musimy żyć. Autor mówi o życiu "dożywotnie umieranie".

Inspicjent woła aktorów do czwartego aktu, trupy ożywają, Pawelec wraca na scenę. Przyjęcie trwa. Żywy Herman na końcu mówi: wszystko martwe to jestem ja. I jest tak, że potworniej, smutniej już być nie może.

Wiśniewski skrócił tekst dramatu, co pozwala zdynamizować tempo. Premierowemu przedstawieniu chwilami go brakło. Zdecydowane działania reżysera, ciekawie ustawione sytuacje, siła tekstu i inscenizacji składają się na mocny, przejmujący spektakl. Osobno Wiśniewskiemu trzeba pogratulować świetnie wymyślonej scenografii i dobrych świateł, Katarzynie Zawistowskiej znakomitych kostiumów, a Jackowi Burasowi doskonałego przekładu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji