Artykuły

Aktor z lenistwa

- Zostałem aktorem z lenistwa. Nie chciało mi się uczyć. A jedyna szkoła, która przyjmowała bez egzaminu z matematyki, fizyki i chemii, to była Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna w Krakowie, gdzie w 1950 roku zdałem egzamin wstępny - WITOLD PYRKOSZ o swoim życiu, kozach i psach.

Rozmowa z Witoldem Pyrkoszem, aktorem świętującym 50 lat pracy artystycznej.

Anna Gronczewska: Zdaje sobie pan sprawę, że już pół wieku występuje na scenie?

Witold Pyrkosz: Ostatnio przypomnieli mi o tym moi najbliżsi oraz koledzy z serialu i teatru Ochota. Uczciliśmy jedno z moich największych osiągnięć. To, że dożyłem pięćdziesięciu lat na scenie!

Szybko minęły?

- Będzie banalne to, co powiem, ale, niestety, wszystko przeleciało tak, jakby z bicza strzelił.

Teraz oglądam się za siebie i widzę, jaki byłem naiwny, nieprzewidujący.

Pana koledzy twierdzą, że od dziecka chcieli być aktorami. A pan?

- Ja, żeby być od nich lepszy, mówię, że od niemowlęcia marzyłem, by zostać aktorem. Moja kołyska stała pod regałem z książkami. Spadł mi na głowę tom Mickiewicza i w ten' sposób zostałem aktorem.

A jak było naprawdę?

- Zostałem aktorem z lenistwa. Nie chciało mi się uczyć. A jedyna szkoła, która przyjmowała bez egzaminu z matematyki, fizyki i chemii, to była Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna w Krakowie, gdzie w 1950 roku zdałem egzamin wstępny, a cztery lata później dostałem dyplom aktora kwalifikowanego.

Nie chciał się pan uczyć, ale przecież później przez całe życie wkuwał pan na pamięć teksty?

- Nauczenie się tekstu i szukanie tego, co jest pod literami, to co innego niż uczenie się fizyki lub chemii. Chociaż, gdybym był miłośnikiem liczb, to pewnie zostałbym matematykiem.

Matematyka nie była pana ulubionym przedmiotem?

- Nie, nawet dzisiaj się zastanawiam, ile jest sześć razy siedem.

Pochodzi pan ze Lwowa, ale podobno nie tęskni pan za tym miastem?

- To za mocno powiedziane. Gdy wyjechałem ze Lwowa miałem 12 lat, więc trudno mówić o tęsknocie. Oczywiście, pamiętam to miasto i niech pozostanie takim, jakim je zapamiętałem. Bo we Lwowie nie byłem ani razu od 1940 roku. Mój brat jeździł tam kilka razy po wojnie i za każdym razem wracał zdruzgotany. Ale ja ostatnio odebrałem ciekawy telefon.

Jaki?

- Zadzwoniła do mnie pani z Australii. Okazało się, że to Ewa, moja pierwsza miłość. Mieszkaliśmy we Lwowie w tym samym domu. Przyjechała specjalnie, żeby się ze mną spotkać! Było bardzo miło. Przy okazji przypomniałem jej, że nie oddała mi książki - "Chaty wujaToma"...

Choć studia kończył pan w Krakowie, długo mieszkał pan we Wrocławiu. Dlaczego?

- Pojechaliśmy do Wrocławia na rok, góra dwa. Mieszkaliśmy tam dwanaście lat. Dużo tam pracowałem w teatrze, filmie, telewizji. Znalazłem przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt do dziś.

W końcu jednak wylądował pan w Warszawie...

- Przyczyniła się do tego decyzja urzędu finansowego. Moja żona prowadziła jedną z pierwszych prywatnych kawiarni, nad którą nieoficjalny patronat sprawował Związek Artystów Scen Polskich. Niestety, żona co tydzień miała kontrolę finansową. W końcu kontrolerzy stwierdzili, że muszą ukarać żonę za... domniemany zysk. Dostała 120 tysięcy złotych domiaru. Sprzedaliśmy więc kawiarnię i wyprowadziliśmy się do Warszawy, skąd co roku dostawałem propozycję gry w stołecznych teatrach.

Czym pana zauroczyła żona?

- Swoją kobiecością: urodą, figurą i tym, że robiła dla mnie wszystko.

Prawdziwy mężczyzna musi postawić dom, mieć syna i posadzić drzewo. Panu się udało..

- Tyle, że z tych rzeczy udały mi się dwie. Mam syna i posadziłem drzewo. Bo dom budowała żona.

Jak to?

- Ona ten dom wymyśliła i robiła wszystko za moimi plecami. Byłem akurat na zdjęciach na Wybrzeżu, gdy sprzedała nasze mieszkanie na warszawskich Jelonkach. Zadzwoniła do mnie i poinformowała, żebym od jutra nie dzwonił na nasz telefon, bo już tam nie mieszkamy. Oświadczyła, że sprzedała mieszkanie, wynajęła dwa pokoje i będziemy tam mieszkać, dopóki nie wybudujemy domu... Tylko kobieta mogła podjąć taką decyzję, nie mając zaplecza finansowego.

Bał się pan, że dom nie powstanie?

- Myślałem, że wybudujemy parter, a potem będzie to stało i niszczało. Ale udało się! Mamy więc dziś dom pod Warszawą, z piękny-m trawnikiem, warzywniakiem, połaciami drzew i iglakami. Ostatnio na pięćdziesięciolecie dostałem od kolegów z teatru ogromną jodłę kanadyjską. Podarowano mi też różne iglaki.

Pan był jednym z pierwszych artystów, którzy z miasta uciekli na wieś. To było pana marzenie?

- Chciałem uciec od zgiełku Warszawy, ale do takiej decyzji trzeba dojrzeć. Teraz coraz więcej ludzi decyduje się na taki krok. Dlatego kiedyś do Warszawy dojeżdżałem w 20, a teraz zajmuje mi to 40 minut.

Ma pan jednak blisko na plan serialu "M jak miłość"...

- Bardzo blisko. Do hali zdjęciowej i do gospodarstwa w Piaskach jadę 8-10 minut.

Rowerem?

- Nie, samochodem. Żartuję tylko, że zostałem zaangażowany do tego serialu, bo mieszkam blisko planu. Nie trzeba wydawać pieniędzy na dowożenie mnie, nie trzeba płacić diet i rozłąkowego.

Lubi pan Lucjana Mostowiaka?

- Tak się ułożyło, że scenarzyści piszą tak, jakby wiedzieli, co się działo w moim domu przed poprzednim odcinkiem. Jestem też trochę pantoflarzem.

Naprawdę?

- To moja droga życiowa, bo żeby zaznać świętego spokoju, trzeba mieć bardzo dużo serca i ustępować swoim najbliższym. Dlatego, że jej ustąpiłem, dom został na nowo pokryty blachą. Żona występuje z każdą taką inicjatywą.

To żona rządzi w domu?

- Tak, ale ja trzymam pilota. Żona jest pomysłodawcą, wykonawcą, a ja finansistą.

Hoduje pan jeszcze kozy i kury?

- Nigdy nie hodowałem kóz, tylko je mieliśmy. Były to dwie kozy syryjskie, które mój syn dostał od państwa Gucwińskich z Wrocławia. Tyle, że mnie się pomyliło, bo chodziło mi o kozy afrykańskie. Widziałem je kiedyś w telewizji. Wskakiwały na stół i były wielkości średniego psa. Kozy syryjskie są tak duże jak prawdziwe kozy. Źle się u nas chowały. Co wiosnę chorowały, w końcu zdechły.

A kury?

- Była to jednorazowa akcja. Kur mieliśmy dużo, dopóki moja żona Krystyna nie przywiozła od swojego brata z Krakowa suki alaskan malamute. Suka pokonała wszystkie ogrodzenia i gdy rano spojrzałem w kierunku kurnika, to wszędzie było biało. Pomyślałem, że spadł śnieg. A okazało się, że pies wydusił wszystkie nasze kury. I kur już na szczęście nie mamy.

Dlaczego na szczęście?

- Syn obliczył, że za pieniądze, które wydaliśmy na karmę, moglibyśmy kupić tyle jajek, by jeść po kilka codziennie przez cały rok! Ale żona bardzo chciała mieć jajka od swoich kur. Bo tylko one miały żółte żółtka i brązowe skorupki..

Czyli zostały panu tylko psy?

- Tak, teraz są cztery. Pierwsza była Diana wzięta ze schroniska. Mieliśmy też Nędzę, Bidę, Badyla. Były jamniki i charty afrykańskie. Teraz mamy Buśkę, która jest mieszańcem briarda i owczarka kaukaskiego. To wielki i piękny pies. Ma tak piękny balejaż, że wszystkie panie z podziwem mówią, jak cudnie Buska jest umalowana. Są też czternastomiesięczne siostry Misia i Pisia, terriery rosyjskie. Jest jeszcze Aza, mieszaniec owczarka niemieckiego, najmniejsza, a jednocześnie najbardziej czujna. Są więc to same kobiety.

Jest pan z synem w mniejszości?

- W ogóle w mniejszości, bo syn już z nami nie mieszka. Mam wokół same baby!

Polubił pan smak popularności?

- Uważam, że to najprzyjemniejsza i najcudowniejsza rzecz na świecie. Ludzie okazują mi sympatię, która mi uzmysławia, że robię to, co bardzo lubię robić, od pięćdziesięciu lat. I na dodatek w miarę dobrze. Nie, nie będę taki skromny. Robię to znakomicie!

Gra pan z reguły sympatyczne postacie, jak: Wichura, Pyzdra, Balcerek czy Mostowiak...

- Tak się składa, bo podobno od środka jestem kawał skurczybyka.

Kto tak mówi?

- Różni ludzie. Twierdzą, że jestem sceptyczny, złośliwy, szalenie krytyczny, niecierpliwy. A inni z kolei mówią mi: jaki ty jesteś miły, słodki. To różnie bywa. Jak czuję do kogoś sympatię, to inaczej się zachowuję. Gdy mam do kogoś antypatię, to trudno mi się przełamać.

Ale najważniejsze chyba, że widzowie pana lubią?

- Oczywiście! A najsympatyczniejsze zdarzenie miało miejsce po kręceniu "Czterech pancernych". Wracaliśmy z żoną z Zakopanego przez Kraków do Wrocławia. Na moście dębnickim zepsuł się mój fiat 1500. Podszedł do mnie milicjant i mówi: Pyrkosz, Pyrkosz i nie jedziesz... Myślałem, że go za to wycałuję!

Wystąpi pan w nowych odcinkach "Alternatywy 4"?

- Czytałem scenariusz i jest cudowny. Wszyscy aktorzy zgodzili się wystąpić w kontynuacji serialu. Jest tylko jeden szkopuł: prawa do tego serialu ma firma Lwa Rywina.

Będzie też dalszy ciąg "Czterech pancernych i psa'?

- Czytałem znakomicie napisany scenariusz filmu, w którym przedstawione są dalsze losy pancernych. Na przykład kapral Wichura handluje starymi samochodami. Ja gotów byłbym wystąpić w tym filmie za darmo, tylko za procent dochodów ze sprzedaży filmu. Uważam, że obejrzeliby go wszyscy!

Te pięćdziesiąt lat było dobre czy złe?

- Gdybym powiedział, że złe, to bym zgrzeszył. To było bardzo dobre pięćdziesiąt lat!

WITOLD PYRKOSZ...

...urodził się 1 stycznia 1927 r. we Lwowie. W 1954 r. ukończył PWST w Krakowie. Pracował jako intendent w Centralnej Poradni Ochrony Macierzyństwa i Zdrowia Dziecka. Występował w teatrach: w Kielcach, w Nowej Hucie, we Wrocławiu oraz warszawskich - Polskim, Studio, Rozmaitości, Narodowym i Na Woli. Współtwórca i reżyser kabaretu "Dreptak". Najbardziej pamiętany z seriali: Franek Wichura - "Czterej pancerni i pies", Jędruś Pyzdra w Janosiku", Józef Balcerek w "Alternatywach 4", Lucjan Mostowiak w"M, jak miłość" oraz Duńczyk w filmach "Vabank" i "Vabank II".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji