Artykuły

Między Kafką a Szwejkiem

- Nie mogę fabularyzować, muszę być kronikarzem, choć niektóre zdarzenia lekko interpretuję, zwłaszcza to, co dane mi było poznać nie z autopsji, a z relacji. Myślę, że bohaterem tej książki jest nie tylko moja rodzina, ale także miejsce, w którym jej przyszło mieszkać. Kraków też jest bohaterem tej opowieści - mówi JERZY STUHR o swojej książce.

Jerzy Armata, Małgorzata I. Niemczyńska: Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazuje się dzisiaj [21.11] książka "Stuhrowie. Historie rodzinne". Skąd u Pana potrzeba jej napisania?

Jerzy Stuhr: Ta potrzeba wzięła się z dwóch powodów. Tak sobie pomyślałem, że to jedyna chyba rzecz, którą mogę swoim dzieciom przekazać, a czego nie znajdą w internecie...

... W Pańskim filmie "Pogoda na jutro" córka mówi do ojca: "Co ty mi możesz powiedzieć, czego ja bym w internecie nie znalazła?".

- No właśnie. Drugim powodem było to, że te historie miałem uporządkowane, bo moi przodkowie o to zadbali. Dziadek - w tak strasznych okolicznościach jak Oświęcim - potrafił codziennie pisać pamiętnik. Oczywiście po swojemu, był to pamiętnik adwokata. Potem, po wojnie, okazał się bardzo przydatny, znajduje się teraz w muzeum oświęcimskim. Skoro moi przodkowie mieli taką potrzebę, to - pomyślałem sobie - nie mogę tego zmarnować. A poza tym wydawnictwo mnie namówiło. Ktoś uznał, że to powinno czytelnika zainteresować.

Każdy ma jakieś historie rodzinne, które się wspomina przy wigilii czy podobnych okazjach, nie każdy jednak decyduje się je spisać. Pan poza konwencję opowieści pomiędzy bardzo bliskimi osobami nie wykracza.

- Nie mogę fabularyzować, muszę być kronikarzem, choć niektóre zdarzenia lekko interpretuję, zwłaszcza to, co dane mi było poznać nie z autopsji, a z relacji. Myślę, że bohaterem tej książki jest nie tylko moja rodzina, ale także miejsce, w którym jej przyszło mieszkać. Bardzo tego pilnowałem - z panią Aleksandrą Pawlicką, dziennikarką, która mi pomagała opracować ten materiał - i dbałem, by losy rodziny rzucone były na krakowskie tło. Kraków też jest bohaterem tej opowieści. Bo mnie interesowało, że pradziad - król kurkowy - potrafił na przykład ufundować pięćset mundurów legionistom. Swoją restaurację otwierał wtedy, kiedy Michalik cukiernię. Moją ambicją było rzucenie dziejów rodzinnych na tło Krakowa.

A czy ta książka nie wynika trochę z Pańskiej wcześniejszej "Sercowej choroby"? Tam pisał Pan o sobie i najbliższej rodzinie, swoim świecie zawodowym. Teraz Pan to znacznie rozszerza.

- Widocznie mam takie ciągoty, żeby co pewien czas każdy okres swego życia podsumować jakimiś myślami. Do powstania tej książki przyczynił się także program telewizyjny, w którym za moją rodzinę wzięli się fachowcy, czyli genealodzy. To oni znaleźli m.in. miejsce urodzenia mojego pradziadka.

Czyli miał Pan reasercherów. Trochę odwalili za Pana robotę?

- Nie za mnie, bo to ich robota, ale ona bardzo mi pomogła. Trzeba wiedzieć, gdzie i jak szukać, sam bym tego nie potrafił.

W ostatnich latach można dostrzec podskórne ciągoty do poszukiwania własnych korzeni.

- Im bardziej Europa się jednoczy, tym bardziej ludzie szukają swoich indywidualnych korzeni.

W portalu Nasza-klasa.pl pojawiają się apele o tzw. wpisy rodzinne, na przykład "Stuhrowie całego świata, łączcie się". I tam wpisują się Stuhrowie z całego świata. Sądziłem, że nazwisko Armata jest dość rzadkie, ale jak na Naszej-klasie zobaczyłem kilkaset osób o tym nazwisku, poczułem się niczym Nowak czy Kowalski.

- Potrzeba korzeni jest niezwykle ważna, ale ja jeszcze bardzo chciałem podkreślić swój rodowód mitteleuropejski. Mogę to zrobić dopiero teraz. W wieku mojego syna tak wyraziście tych spraw nie czułem, to znaczy: widziałem, skąd czerpię bogactwo swojej osobowości, ale dopiero jak trochę pojeździłem po świecie, pomyślałem: "Przecież ja jestem z tej krainy pomiędzy Dniestrem, Wiedniem, Pragą i Krakowem".

Czyli Galicja w Panu mocno tkwi?

- Bardzo mocno. I to we wszystkim - od światopoglądu po dziwaczne drobnostki w zachowaniu, także pewne psychologiczne ustawienie - we mnie jest bowiem i strach Kafki, i kretyństwo Szwejka - i to wszystko dziwnie łączę w sobie. To jest charakterystyczne dla ludzi tej krainy. Gdy czasem opowiadam Włochom o Szwejku, ich to w ogóle nie śmieszy. Im dalej na północ, tym bardziej zaczyna być to komunikatywne. I śmieszne.

Przecież jest Pan bardzo dobrze rozumiany we Włoszech.

- Musiałem się trochę nauczyć ich postawy, a poza tym wrosłem nieco w tamten klimat. Poczucie humoru zależy i od wykształcenia, i od tego, skąd się pochodzi.

Rozmawiałem ostatnio z pewną Włoszką na temat Pańskiej twórczości. Ona bardzo interesuje się polską kulturą, Pańskie dokonania lubi i ceni, choć dodaje, że mimo to, iż Pan taki strasznie chrześcijański.

- To fakt, że często przyznają mi na festiwalach nagrody ekumeniczne, ale to jest niezależne ode mnie. Kiedyś podczas projekcji "Historii miłosnych" słyszę nagle za sobą głos - gdy w sutannie pojawiłem się na ekranie - "O, znów ten nieznośny polski katolicyzm". Jeszcze nie zacząłem grać, a już mnie podsumowano, ale potem autorka tych słów, gdy zobaczyła, że ten ksiądz ma grzeszki na sumieniu, chyba nieco zmieniła zdanie. Ale generalnie tak mnie klasyfikują. Wymowa moich filmów jest podbudowana Dekalogiem. Dyskusja z Kościołem jako instytucją - bardzo chętnie, to jest prawie w każdym moim filmie.

Pana książka to pochwała rodziny jako instytucji. Niezbyt to dzisiaj popularny pogląd.

- W "Gazecie Wyborczej" przed kilkoma tygodniami przeczytałem, że 69 proc. młodych Polaków na pierwszym miejscu stawia rodzinę, wartości rodzinne, chce mieć dzieci. Też myślałem, że trwa kryzys rodziny. Ten sondaż pokazuje coś innego. Ja z rodziny zawsze czerpałem ogromną siłę, zarówno z tradycji - z tego, co odziedziczyłem - jak i z tego, co - w pewnym sensie - sam wypracowałem. Zauważyłem, że mój syn bezwiednie przyjmuje moje zwyczaje, nawet sobie z tego sprawy nie zdając.

A gdyby Pan miał wskazać wśród swoich przodków może nie autorytet, ale kogoś sobie szczególnie bliskiego.

- Jednym z najważniejszych dokumentów w archiwach rodziny jest akt nadania swojszczyzny mojemu pradziadkowi. On za swój największy sukces życiowy uważał to, że po piętnastu latach od przyjazdu do Krakowa z małej wsi pod Wiedniem taki dokument uzyskał. To jest jedna z najbardziej wartościowych cech moich przodków - lojalność w stosunku do ziemi, która ich przyjęła. Nieważne, skąd przychodzisz, ważne, jak lojalny jesteś w stosunku do ziemi, która dała ci pracę, dom, udane życie. Przecież moja prababcia słabo mówiła po polsku mówiła, a jej synowie studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mogli wrócić do Wiednia, a jednak zostali, dziadka wybrano na radnego miejskiego, był też prezesem klubu Korona. To jest fenomen mojej rodziny. Lojalność.

W tej książce najbardziej nęcącą sprawą są jednak relacje Pana i Pańskiego syna, ponieważ obaj jesteście popularnymi aktorami. To chyba najbardziej przyciągnie - i zaciekawi - czytelników.

- Pewnie wydawnictwo też na to liczy. Tak musi być, skoro już zdecydowaliśmy się na zawody, które są publiczne. Mój syn jeszcze się w tym pławi, bo jest młodym człowiekiem, ale ja już mam tego trochę dość.

Czy pisanie to dla Pana forma relaksu, odreagowanie po nakręconym filmie?

- Pisanie scenariuszy to chyba najbardziej fantastyczna przygoda mojego życia.

Jest Pan przecież filologiem, najpierw skończył pan studia filologiczne, potem dopiero aktorskie.

- Na polonistyce nauczono mnie wielkiego szacunku do słowa. To pewno dlatego poważnie traktuję słowo pisane. Może tego słowa u mnie nawet za dużo, bo krytyka mi nieraz zarzuca, że moje filmy są przegadane.

Zdarza się, że sięga Pan do słów innych autorów, ale nawet jak przenosił Pan na ekran książkę Jerzego Pilcha, to opierając się na niej, sam Pan napisał scenariusz.

- Musiało tak być, nie potrafiłbym inaczej. Książki dzielę na wielką literaturę, którą czytam z nabożną czcią, oraz takie, które są moimi myślami, tylko przez kogoś lepiej ujętymi. One są "moje". Zagajewski jest mi na przykład tak bliski, że przecież to ja powinienem to wszystko napisać - tak myślę w czasie lektury. Jezu, jak ja czasem zazdroszczę, na przykład Kunderze. Czemuż ja tego nie napisałem, przecież miałem to na końcu języka...

Z filmami też tak jest: są arcydzieła, które ogląda się z nabożną czcią, i te ulubione, osobiste, własne.

- One mogą być kalekie, ale są "moje". I tak było z książką Pilcha. Jeszcze jedno, w pewnym momencie życia to musi do człowieka przyjść. Przecież Pilch pisze o przemijaniu, te jego dziewczyny też miałem w swoim notesiku. To opowieść o czasie upersonifikowanym w dziewczyny, o tym, że już nigdy nie będzie tak, jak było. Wszystko się zmienia. Ostatnia budka telefoniczna zniknęła. Scenograf już miał kłopot z jej znalezieniem. Wczoraj jeszcze była, a dziś już ją zlikwidowali. Za tydzień bramę Pyjasa zmieniali na sklep obuwniczy. Czas, który przeminął, to także mój czas, moje miejsca, a więc i ta książka stała się moja.

Uprawia Pan wiele zawodów - pisze, gra, reżyseruje, naucza.

- Nie mam poczucia wykonywania różnych zawodów.

Wszystkie są bliskie?

- To jest ciągłe wyrzucanie z siebie, ja tylko zmieniam pióra. Raz to będzie ekran, raz papier, raz teatralna scena.

W przypadku książek autobiograficznych pojawia się problem ze sprawami, które się zdarzyły, a chciałoby się je zostawić dla siebie, nie upubliczniać. Miał Pan z tym problem?

- Miałem - choćby wizyty mojego dziadka w domu publicznym na Brackiej u madame Rudzkiej. Oczywiście, istnieją granice. Mam ten dylemat nie tyle ze sobą, co z osobami najbliższymi. W imię jakiegoś efemerycznego dzieła wciągam w to najbliższych ludzi. Moja żona, patrząc na ekran, na którym w intymnej sytuacji leżę z Kasią Figurą, na przykład rozpoznaje swoje teksty. I tu pojawia się dylemat. Użyć, nie użyć? Ciągnie, a widzowie są tacy okropni, że chcą tego słuchać, ja to wiem.

Ale oni nie zawsze wiedzą...

- Więc choć taka tajemnica mi zostaje - czy to efekt mojej wyobraźni, czy zapiski z rzeczywistości. Jak pisałem tę książkę, miałem często ten dylemat, nawet nie w stosunku do żony czy dzieci, a do rodziców, dziadków, którzy już nie żyją, nie mogą się bronić, tłumaczyć, nie mogę z nimi porozmawiać. Tu mi ręka nieraz drżała, zwłaszcza jak się pisało nie o rzeczach zabawnych, ale smutnych - chorobach, cierpieniach. Myślę, że książka pod tym względem jest uczciwa, opisuje rodzinne wzloty i upadki. Cieszę się, że ją napisałem. Ktoś mi pewnie zarzuci, że teraz w każdym szmatławcu wiele osób wyjawia swoje intymne sekrety, więc i ja do tego grona dołączam. Chwileczkę, ten ktoś w szmatławcu wyjawia to dla skandalu, pieniędzy, poklasku, dalej się tego wstydząc, a ja się szczycę tym, co napisałem. Jestem dumny z tych historii.

***

Wydawnictwo Literackie i Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w Krakowie zapraszają 3 grudnia o godz. 18 do Sali im. Stanisława Wyspiańskiego w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (ul. Straszewskiego 22) na spotkanie wokół książki "Stuhrowie. Historie rodzinne". Gospodarzami wieczoru będą: Jerzy Stuhr i Aleksandra Pawlicka, jej autorzy. W spotkaniu weźmie udział rodzina Stuhrów i przyjaciele domu, a także gimnastycy Klubu Sportowego "Korona".

Stuhrowie. Historie rodzinne

Jerzy Stuhr

Wydawnictwo Literackie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji