Artykuły

[Przedstawienie telewizyjne "Popiołu i diamentu"...]

PRZEDSTAWIENIE telewizyjne "POPIOŁU I DIAMENTU" z 23 IX nawróciło do powieści Jerzego Andrzejewskiego. "Nawróciło", rzecz jasna, po filmie Andrzeja Wajdy, który w roku 1958 wcześniejszą o lat dziesięć powieść potraktował dość... zdecydowanie: obciął niektóre zasadnicze wątki, inne zmienił, przesunął, istotne akcenty - i miał prawo tak uczynić, bo z motywów nieodległej historii tworzył tragedię w istocie swej współczesną, poruszającą problemy, które nurtowały świadomość polską w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Rzecz jednak w tym, że jednokierunkowa wizja Wajdy, o działaniu wielce wzmocnionym kreacją Zbyszka Cybulskiego i obrazem Jerzego Wójcika, w odbiorze społecznym przesłoniła na długie lata pierwowzór: panoramiczną powieść Andrzejewskiego o ludziach i sprawach polskich "zaraz po wojnie" (taki, przypominam,był nawet jej tytuł w pierwodruku prasowym), i to mimo jej wielokrotnych wznowień, a nawet zaliczenia do kanonu lektur szkolnych..

Autorzy przedstawienia telewizyjnego nawrócili więc do tekstu i nawet założyli maksymalną - na ile to możliwe w adaptacji - wierność tekstowi. Próbą "przeniesienia powieści na mały ekran," nazwał przed premierą swe dzieło reżyser Zygmunt Hübner w wywiadzie dla "Tygodnika Kulturalnego". Zastrzegł się przy tym, że zamiarem twórców widowiska nie była ani dyskusja, ani tym bardziej konkurowanie z filmem Wajdy, chciałby więc uniknąć jakichkolwiek (z nim) porównań".

Obejrzany na ekranie "Popiół i diament" w znacznym stopniu potwierdza założenia autorskie. Adaptacja Agnieszki Andrzejewskiej i Antoniego Libery wyraziście i zgodnie z powieścią nakreśliła obszerne tło społeczne wydarzeń, zachowała też zasadnicze wątki oryginału. Oczywiście jednak w miarę możności, bo ze względu na pojemność widowiska nie udało się na przykład przedstawić całego obszernego wątku najmłodszych bohaterów powieści: kilkunastoletnich niedoszłych już kombatantów wielkiej wojny, którzy dopiero na samym jej schyłku usiłują zrealizować - jakże już wypaczony - sen o broni.

Gdy jednak pominięcie tego wątku - paralelnego do dramatu pokolenia Maćka Chełmickiego i Andrzeja Kosseckiego, nieco tylko starszych wiekiem, choć starszych o cały rzeczywisty udział walce zbrojnej - pozwoliło skondensować przedstawienie i wyraziściej przeprowadzić w nim kwestię zasadniczą, to inne, pozornie drobniejsze "cięcie" po prostu zubożyło zawartość widowiska. Myślę o skreśleniu postaci sędziego Kosseckiego. W powieści nocne lęki i rozrachunki sumienia byłego sztubowego grają istotną rolą moralno-ideową i artystyczną- w przedstawieniu załamanie obozowe sędziego zostaje nam tylko zakomunikowane przez Szczukę wraz z jednoczesną i definitywną oceną. Nie przegrywa na tym Kossecki, bo jego racje i tak nie mogły zwyciężyć (choć sam Kossecki w powieści ocali skórę) - uboższy w ten sposób staje się telewizyjny Szczuka, bo widz stracił możność konfrontacji jego postawy, wbrew wszelkim doświadczeniom osobistym zawsze wyznaczanej względami na dobro społeczne, z egoistyczną postawą obozowego kapitulanta. W powieści Szczuka miał swój antynom Kosseckiego - w widowisku tego drugiego bieguna postaw zabrakło.

A przecież "rozwinięcie" - jak powiedział Hübner - postaci sekretarza do jego rozmiarów i roli z powieści było jednym głównych założeń inscenizacji. I skądinąd - ale z dopiero co omówionym ograniczeniem - to się udało. Zasługa w tym niemała i Tadeusza Łomnickiego, który oszczędnymi środkami, grą bardzo skupioną ukazał w postaci Szczuki nie tylko pryncypializm rewolucjonisty, spokój działacza, który świadomy jest nieodwracalnego biegu historii, lecz i gorzką mądrość człowieka bogatego w doświadczenie, w wiedzę o ułomności ludzkiej i o społeczeństwie tamtego czasu.

Trudno za to ukryć, że nie sprostał zadaniu Krzysztof Kolberger jako drugi czołowy bohater przedstawienia. Czy jednak mogło być inaczej? Zagrać Maćka Chełmickiego po Cybulskim, którego cała Polska w tej roli "ma w oczach", to zadanie doprawdy karkołomne. Cybulski, grając w roku 1958 w utworze, jak się rzekło, w gruncie rzeczy współczesnym, mógł przy tym nasycić swego Maćka treściami całej przeżytej epoki, własnych doznań i własnych przemyśleń - Kolberger w roku 1974... chyba nie bardzo wiedział, kogo ma konkretnie zagrać: chłopca sprzed lat trzydziesta (sprzed swych urodzin)?... jednak jakąś dzisiejszą. wersję jednego z ówczesnych "kolumbów"?...

Podejrzewam, że reżyser w tej jakże istotnej, najistotniejszej kwestii nie zdołał udzielić młodemu aktorowi jednoznacznych i przekonujących wskazań. Przemawia za tym i wspomniany jego wywiad, w którym czytamy szereg zdań o możliwie pełnej zgodności widowiska z tekstem powieści - więc chyba o interpretacji "rekonstrukcyjnej", historycznej - ale zaraz potem niezupełnie już jasny wywód o zamierzonym ,,odchodzeniu od obrazu historycznego" i "nieprzywiązywaniu wielkiej wagi (...) do przedstawienia obrazu, który miałby znaczenie historyczne"... "Problemy moralne, które oni (Maciek i Andrzej) przeżywają, są problemami, przed którymi nierzadko staje także dzisiejszy człowiek" - kończy ten passus reżyser. Czy chodziło o przykazanie "nie zabijaj"? Ale w interpretacji Kolbergera, dopuszczonej przecież przez Hübnera, wątpliwości moralne Maćka ograniczają się do pragnienia "małej stabilizacji" i "szczęścia we dwoje". By je zrealizować, pośpiesznie godzi się nawet zabić.

Nie tylko ta ułomność motywacji spowodowała jednak niedosyt widza "Popiołu i diamentu". Także nie zamierzona i nawet odżegnana przez reżysera przecież nieodparta konieczność opozycji wobec filmu Wajdy. Opozycji artystycznej. Zygmunt Hübner, mając świadomość odrębności stylistycznej teatru telewizyjnego i sztuki filmowej, ambitnie nie chciał "dublować" filmu szczególnie w tych scenach, w których Wajda nieomylnie skondensował główne napięcia dramatyczne swego dzieła; zbyt jest zresztą wytrawnym artystą, by nie wiedzieć, że w warunkach telewizyjnych, zastosowanymi skromnymi środkami technicznymi, nie byłby nawet w stanie zakonkurować tu z dziełem Jerzego Wójcika. Toteż manifestacyjnie, z gestem "tu mi nie zależy", skraca i "puszcza" sceny okazale wyeksponowane w filmie. Na przykład - tak, tak! - scenę śmierci Maćka. W rezultacie telewizyjny "Popiół i diament", wypracowany i mocny w scenach zbiorowych, wprost pozbawiony został finalnej tragicznej pointy. Indywidualny kres bohatera stał się w nim jakby... formalnością, której trzeba było na końcu beznamiętnie dopełnić.

A nawet ostatnie zdanie żołnierza, ciężkie od znaczeń, najważniejsze zdanie i powieści, i filmu: "Człowieku, po coś uciekał?" - jest już w przedstawieniu tylko "opowiedziane". Niestety.

W kalendarzu dziejów TVP Przybyła nowa data: 21 IX 1974 dziesiąte przedstawienie "Gallux-show" zakończyło żywot tego kabaretu, a dokładniej mówiąc: przewrotnej zabawy w kabaret "improwizowanej" przed oczyma widowni. Olga Lipińska należy do tych osobowości telewizyjnych, które najwidoczniej nie lubią przeciągać struny: zaniechała już kilku swych cykli, zanim zdążyły opatrzyć się widzom - i w ten sposób budziła w nich żal i niedosyt, ale i przyczyniała się do powstawania legendy, która jest bardzo Telewizji potrzebna, bo któraż szanująca się instytucja publiczna potrafi żyć bez własnej mitologii? Do legendy przeszły przecież "Kabaret starszych panów?', "Małżeństwo doskonałe", "Słuchamy i patrzymy", "Klub Archimedesa", prócz nich także "Stawka większa niż życie" i... chyba na tym koniec legendarnych już słupów milowych w dotychczasowej dwudziestoletniej epopei TVP (choć może należałoby dopisać do nich jeszcze . "Jacka i Agatkę" wraz z "Misiem z okienka").

Do tej listy Lipińska dopisała "Gallux-show" - chyba zanim zdążył się opatrzyć przede wszystkim samej autorce. A w tym przecież sedno sprawy. Znamy autorów upartych (częściej w radiu niż w TV, przykładów mam w zanadrzu pęczek), co to osiodławszy jakiś pomysł, potrafią jechać na nim przez wiele, wiele lat, aż do zupełnego zajeżdżenia kobyły, która dawno zgubiła złote podkowy, a wreszcie ledwo już rusza kopytami. Lipińska zawsze wie najlepiej, kiedy ma przesiąść się na innego rumaka - i chwała jej za to.

Choć... żal nam rozstawać się z "Gallux-show", tym niezwykłym kabaretem na jedną strunę, której melodii dostarczało samo nasze, pożal się boziu, "życie estradowe". Surrealizm pomysłów w tym cyklu opierał się bowiem na gruncie zgoła realistycznym - tym większą zatem budził on wesołość, im lepsze odbiorca miał rozeznanie w "rozrywkowej rzeczywistości". Był to więc program z założenia i de facto "elitarny" - dla wszystkich, lecz przede wszystkim dla wtajemniczonych - i aż dziw, że dożył dziesiątej premiery. Może udało mu się to dlatego, że ukazywał się tak rzadko? Między jednym a drugim wydaniem kolejne wiatry i wiaterki miały czas rozwiewać kolejne ciągnące nań chmury - i zabójczy grom zdołał w końcu paść z ręki samej Stworzycielki.

Czekam teraz, że Lipińska przesiądzie się na świeżego wierzchowca i że znowu będzie to rumak ognisty. Jego galop potrzebny telewizji równie jak historyczne legendy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji