Dezintegracja
Przedstawienie "Króla Leara" w Teatrze Polskim pomyślane jako próba współczesnego odczytania Shakespeare'a, powierzone Zygmuntowi Hübnerowi - reżyserowi, który będąc kierownikiem artystycznym ośrodka teatralnego na Wybrzeżu dał się poznać w interesujących inscenizacjach - i scenografowi, Krystynie Zachwatowicz, która ujawniła już swoje wielorakie możliwości, okazało się mimo to nieporozumieniem artystycznym.
Krzyżują się w tym przedstawieniu w osobliwy sposób różne teatralne konwencje i systemy, odsłania się kontradyktoryjność propozycji. Jest to spektakl jawnie niekonsekwentny, jest to spektakl niedomyśleń i kompromisów.
Hübnerowi teoretycznie odpowiadała interpretacja "Króla Leara" jako rzeczy o okrucieństwie świata, o kryzysie wartości i nieistnieniu absolutów. Był przekonany o filozoficznym znaczeniu błazeństwa. Zdawał sobie sprawę, że tragizm Leara, rozumiany jako tragizm człowieka w świecie rozkładającym się, świecie, w którym nie ma odwołania od przypadku, gorszego niż los - mieści się w grotesce; że groteska szydercza, komiczna, i zjadliwa odsłania bezlitośnie do końca inne znaczenie tej sztuki. Reżyser eksponował sceny szaleństwa i błazeństwa, próbował dotrzeć do groteskowego sedna. Ale tragedia, nawet tragedia bez katharsis nie przechodzi automatycznie w groteskę. A reżyserowi zależało na tonie wielkiej tragedii. Nie odważył się na radykalne rozwiązanie. Pierwszy kompromis pociągnął za sobą dalsze. Zabrakło w teatrze instrumentów, na których można by zagrać groteskę i zabrakło propozycji myślowych, w których by ją można osadzić. Jakby zapomniano, że fragmenty tekstu same się w teatrze nie zinterpretują.
Pierwsza scena jest z teatru monumentalnego. Cztery poziomy: wzniesiony na tronie król Lear, poniżej dwie pary książęce, jeszcze niżej Kordelia, na płaszczyźnie sceny dworzanie. Wszyscy uwikłani w złocistą materię; spływającą na całej wysokości sceny, owijającą tron i podesty. Realizatorzy pokazali hierarchię i splendor władzy, innymi słowy to, co traci Lear i o co zabiegają jego starsze córki. Otrzymujemy ekspozycję do akademickiego dramatu królewskiego, mimo śmiało zaprojektowanej scenografii o walorach malarskich, a może właśnie z powodu scenografa, z powodu jej funkcji komentatorskiej. Krystyna Zachwatowicz w kolejnych scenach odzierała ze złocistego obicia monstrualną bryłę, a akcja przenosiła się z poziomu na poziom w dół. Znowu ta sama symbolika dotycząca spadku w hierarchii, degradacji władcy. Ogołocona bryła o fakturze skały, bryła znacząca okrucieństwo i upadek świata wartości ma kształty tak symetryczne, że raczej sugeruje ład niż chaos.
Trudne stąd przejście od shakespearowskiej groteski. W drugiej fazie przedstawienia bryła jest cofnięta w głąb i aktorzy grają na opustoszałej scenie. Ucieczka od scenografii ma swoje uzasadnienie. Hübner wyczuł nieprzystawalność monumentalizmu i groteski. Monumentalizm tragedii w grotesce jest śmieszny. Grotesce lepiej służą bardziej kameralne formy. Toteż reżyser próbuje zmniejszyć scenę przy pomocy światła, zbliża aktorów do proscenium. Nie wiąże jednak tej części przedstawienia z resztą. Podkreślono na początku "królewskość" sprawy i wyjaśniono z psychologicznego punktu widzenia charakter Leara - tego się już nie dało odrobić, chociaż Hübner nie chciał inscenizacji akademickiej i potem uciekał od fabuły szukając ratunku w błazenadzie. Bezskutecznie.
Niespójność zamierzeń inscenizacyjnych to jeszcze nic. Dopiero aktorstwo rozkłada spektakl na cząsteczki mające z sobą mało wspólnego. Aktorzy w Teatrze Polskim dawno nie grali w jednolitym zespołowo przedstawieniu. Każdy gra siebie i nie ogląda się na innych. Udaje się nawiązać jakiś kontakt między aktorami w kameralnej komedii czy sztuce psychologicznej (Ibsen, Pirandello, Zapolska, Za-wieyski) - wszystkie przykłady z ulicy Foksal. Być może przypadkiem jest fakt, że jedyna w pełni udana reżyserska praca Hübnera w Warszawie to "Murzyni" Geneta w Ateneum. Nierówny poziom gry nie przeszkadza sukcesowi reżyserskiemu wtedy, gdy aktorzy poddają się zasadzie nadrzędnej.
W "Królu Learze" Hübner poszedł jeszcze na kompromis z aktorami. Większości zostawił racje psychologiczne, innym zaproponował wiarę w szaleństwo wyzwalające człowieka. Konsekwentnie i kulturalnie tradycyjna pozostała Alicja Raciszówna (Regan). Jan Kreczmar (Lear) początkowo wygrywał racje psychologiczne, potem uwierzył w szaleństwo. Jego rola zyskałaby w innym kontpkście. Jasiukiewicz (Edgar) w szaleństwie odnalazł smak wolności, jest w tym ujęciu sporo romantyzmu. Bronisław Pawlik (Błazen) nie był przez reżysera obdarzony żadną widoczną racją, najczęściej z wdziękiem przedrzeźniał. Miał to być Shakespeare nieakademicki. Więc jedna aktorka miała czerwoną perukę i jeden aktor maskę trupiej główki na twarzy. Ale aktorzy w dalece umownych kostiumach byli prowadzeni w sposób jak najbardziej konwencjonalny, z uwzględnieniem prawdopodobieństwa(?!) sytuacji w czasie burzy, ucieczek, poszukiwań, pojedynków.
Obronną ręką wyszła sama fabuła. Oglądałam, przedstawienie, na którym było sporo młodzieży szkolnej. W szatni chłopcy robili sobie powtórkę: "...więc ten król miał trzy córki...".