Artykuły

Snucie opowieści o rodzinie

Nie jeden raz myślałem, jaki to jednak parszywy zawód człowiek uprawia! Bo bez przerwy spotykałem się z jakimiś podejrzeniami, że sprzedaję prywatność, intymność i na pewno coś chcę przy tej okazji "ukręcić". A przecież nie jestem tu "odkrywcą". Joanna Olczak-Ronikierowa, przykładowo, nawet nagrodę Nike dostała za swoją książkę wspomnieniową o rodzinie. A tu wciąż było takie pytanie, czego ja właściwie chcę, po co ujawniam rodzinę, na pewno dla popularności... Mnie posądzać o to, że jest mi potrzebna jeszcze większa popularność, to już przesada - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie z Marią Malatyńską.

OKIEM Jerzego Stuhra: Naprawdę jestem dumny z tego wszystkiego, co dotyczy moich przodków.

Maria Malatyńska: "Stuhrowie - historie rodzinne" - tak nazywa się Pana książka, która właśnie ukazała się na rynku. Świetnie się ją czyta. Zwłaszcza część historyczną, "pradziadkowo-dziadkową", mocno opartą na dziejach Krakowa z przełomu XIX i XX wieku i dalej... Los był dla Pana łaskawy, bo przetrwały dokumenty. Nie spaliły się w zawieruchach wojennych i innych kataklizmach ani zdjęcia, ani przedmioty codziennego użytku, na czele z olśniewającym serwisem kawowym, ozdobionym zdjęciem pradziadków. W tej części wyraźnie posłużył się Pan narracją powieściową. Nie bał się Pan odtwarzania, a właściwie stwarzania emocji, które wpisuje Pan w "usta" i w "głowy" przodkom?

Ależ ja się w pewnym momencie właśnie z tego usprawiedliwiam! Bo jest w tym pewien paradoks, że przetrwały dokumenty, listy, przedmioty, wspomnienia, a emocje gdzieś zaginęły. Myślę więc, że ich prawdopodobny przebieg mam nawet obowiązek odtworzyć! Od pewnego czasu sporo moich różnych rozmów kręciło się dokoła tej książki, choć nie była ona jeszcze gotowa i tak do końca nikt jeszcze o niej dokładnie nic nie wiedział. Ale była dosyć żywa reakcja. Zwłaszcza młodzi o nią pytali. Mówili nawet, że wszyscy się teraz wybebeszają, zatem i moja pisanina jest normalna, ja jednak odpowiadałem, że geneza była zupełnie inna. Bo ja naprawdę jestem dumny z tego wszystkiego, co dotyczy moich przodków. Naprawdę spodobała mi się ta decyzja pradziadków, aby po ślubie, na zasadzie rozpoczęcia całkiem nowego życia, wybrać akurat Kraków, choć oboje pochodzili z małych prowincjonalnych winnic austriackich. A przecież nie wiedziałem tego dokładnie. Dowiedziałem się o tym dopiero wtedy, gdy młodzi genealodzy postanowili zrobić audycję telewizyjną o mojej rodzinie i odkryli te winnice. Dopiero wtedy tam pojechałemipoznałem "pierwszy rozdział" mojej książki. Potem, w trakcie tych moich odkryć, niejeden raz myślałem, jaki to jednak parszywy zawód człowiek uprawia! Bo bez przerwy spotykałem się z jakimiś podejrzeniami, że sprzedaję prywatność, intymność i na pewno coś chcę przy tej okazji "ukręcić". A przecież nie jestem tu "odkrywcą". Joanna Olczak-Ronikierowa, przykładowo, nawet nagrodę Nike dostała za swoją książkę wspomnieniową o rodzinie. A tu wciąż było takie pytanie, czego ja właściwie chcę, po co ujawniam rodzinę, na pewno dla popularności... Mnie posądzać o to, że jest mi potrzebna jeszcze większa popularność, to już przesada. Czułem w tym jakąś lepkość - i to mnie czasem zbijało z tropu. Dlatego tak dużo mówiłem na ten temat. A teraz już sama książka będzie mówić za siebie i za mnie.

Dużą przyjemność miałem w snuciu opowieści o rodzinie. Bardzo mi pomogła Ola Pawlicka, która rzecz opracowała. Uporządkowała mój materiał, podzieliła na rozdziały, sprawdziła daty z historii Krakowa, które towarzyszyły czasom dziadków i pradziadków: a to, kiedy dokładnie Michalik otworzył kawiarnię, kiedy Podgórze włączono do Krakowa. Zrobiła też jedną bardzo pomocną rzecz. Mianowicie wpadła na pomysł, by opowieść nie toczyła się chronologicznie, ale żeby była podzielona poprzez dzieje osób: o babci, o dziadku, o drugim dziadku itd. A przecież lepiej się opowiada o ludziach niż o sprawach.

Potem zmienia się narracja, mówią dzieci, a choć moja żona Basia się nie wypowiada, to przecież tak pięknie się tam o niej pisze, że wyraźnie staje się tą świetlistą postacią, której nie chwytał się brud codzienności, która scalała nasz dom. I cała opowieść staje się bardziej współczesna, dotyczy już tego, co ogarniamy własnym doświadczeniem i codziennymi emocjami.

Dopiero jednak gdy patrzy się na całość takich dziejów, to rzecz staje się interesująca w sensie kulturowym. Tak nawet myślę, że wielkością tych "dawnych" ludzi było gigantyczne skupienie, umiejętność pracy w każdych warunkach. Mój dziadek potrafił w Auschwitz w obozie codziennie zapisywać - a miał dostęp do pióra, bo pracował w kancelarii - kto z nim razem siedział w baraku. I to w naturalnej potrzebie dokumentacji wszystkiego. Po wojnie okazało się, że te zapiski są nieodzowne dla muzeum - według tego spisu układano listy więźniów, sprawdzano, kto umarł. Do dziś wiem, że z moim dziadkiem w baraku siedział i kard. Kozłowiecki, i Xawery Dunikowski, i wielu innych. Ale to trzeba mieć taką naturę. Mój ojciec, w innych już warunkach, też uważał, że wszystko w życiu może się przydać. Nie wyrzucał więc żadnego papierka. Wszystko było pogrupowane, udokumentowane, na swoim miejscu postawione. I też się przydawało! Myślę, że była w tym również nieustanna potrzeba dokładności, precyzyjnej, benedyktyńskiej pracy, aby nie przeoczyć niczego. Chciałbym powiedzieć, że ja to też mam...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji