Artykuły

Błazenada a komediowość

Niezdecydowanie co do stylu stoi u wezgłowia każdej klęski artystycznej. Niezdecydowanie w teatrze, filmie kinowym czy telewizyjnym sprawia nam raz po raz przykre spodzianki, wyłączamy odbiornik TV czy wychodzimy z kina lub teatru z kolejnym zdumieniem w oczach. Jak się to dzieje, że mimo nagromadzenia tylu doświadczeń, mimo wypisania cystern tuszu w długopisach - panoszy się w naszym aktorstwie tyle staroświecczyzny i skąd to przekonanie, że komedia jest farsą a błazenada komediowaniem? Być może w czasach naszych babek należało obowiązkowo robić grymasy, wznosić ramiona, wzdychać i przewracać oczami dla podkreślenia uczuć gwałtownych albo dla zwrócenia uwagi publiczności na komediowość dialogu lub sytuacji, ale w naszych czasach? Dramat i komedia są ze sobą splecione w życiu i w sztuce i należy je traktować jednakowo. Śmiech ma być spontaniczny a dramatyzm organiczny a więc jedno i drugie ma płynąć jak strumień.

Kiedy oglądałem Richarda Burtona i Elisabeth Taylor w filmowej wersji "Poskromienia złośnicy" - doznawałem uczuć podniosłych, ponieważ ta para zagrała komedię Szekspira tak, jakby to była właśnie solenna drama z morałem. I byli oboje przezabawni. I całe tło aktorskie dokoła - wszyscy strasznie przejęci i serio a humor tryskał im spod nóg jak mocny islandzki gejzer. Było to wielkie aktorstwo w wielkiej sztuce. Ostatnio obejrzałem powtórzenie "Poskromienia złośnicy" w programie drugim naszej TV w reżyserii Zygmunta Hubnera, z Tadeuszem Łomnickim i Magdą Zawadzką w rolach głównych. Oraz z tłem aktorskim, które zgrzytało jak piasek w zębach, ponieważ chciało być strasznie śmieszne. Tło robiło oczami, wzdychało teatralnie, czyniło grymasy do obiektywu, błaznowało ile wlezie z Ryszardem Pietruskim na czele. Mógł sobie Łomnicki mięciutko wyokrąglać Petrukia i być słodszy niż sam mniód, ale Nowicki z gestami clowna to już był nietakt. Żadne tam, panie, nowe odczytanie. Nowicki to wielki aktor, jego role filmowe i teatralne stawiają go w rzędzie naszych najlepszych, a więc najlepszych w świecie, jest w nim wszystko, czego trzeba gwiazdorowi wielkiej klasy: naturalność, szarm, zgryz dramatyczny etc, skąd tedy ta zgoda na błaznowanie w komedii wymagającej gry naturalnej? Czyżby tych kilka lat od premiery naszej "Złośnicy" stanowiło to epokę w życiu tylu wspaniałych aktorów? Jeżeli tak, jeżeli można uznać ten spektakl za archiwalny, to pysznie, to zgoda, bo by to znaczyło, iż osiągamy postęp milowymi krokami.

A jednak warto o tym mówić ba nie wykopalisko, bo to chyba nie wykopaliska, to jeszcze ciągle rzeczywistość naszego teatru. To sztuka - komediować, mówić tekst komedii. Aktorom nawet dobrym a źle prowadzonym wydaje się, że do błaznowania zobowiązuje już sam gatunek utworu. "Poskromienie" jest komedią, więc Pietruski będzie mówił sztucznie, będzie śmiał się sztucznie, urywał ten śmieć sztucznie, zaś Nowicki przyłoży dłoń do czoła i powie: "okrrrrutny ojciec! Zgadłem? To prawda. Czy mam jakieś szanse?" Katarzyna, Kasia - to przecie krnąbrna panienka -kontestatorka, którą wszystko mierzi i która nad tym wszystkim pragnie zapanować swoim gwałtownym charakterkiem. Burton był twardy, męski, nonszalancki, stanowczy i sprytnie inteligentny, toteż jego zwycięstwo nad złośnicą było zwycięstwem mężczyzny nad zepsutą panienką łaknącą właśnie męski siły, oparcia, stanowczości etc. Łomnicki był chłopakowaty, miękki, krągły, elokwentny - jego zwycięstwo nad Kasią było więc osiągnięte na słowo honoru, było nieprawdziwe, nieautentyczne, teatralne. Łomnicki był dobry jako aktor ale nie był właściwy jako partner Katarzyny. Łomnicki połyka słowa kiedy, Katarzyna-Zawadzka trzepie swój tekst bezbłędnie, tnąc każde słówko jak szybka kucharka tnie kluski. Dopiero w scenie kłótni oboje byli świetni - w pewnym sensie. Ona prawdziwa, on technicznie gładki.

W ogóle Łomnicki to jest technik zawodu aktorskiego. Zderzony z Zawadzką i Seniuk jakby stylowo odstawał od tych dwu pań, które potrafią grać nowocześnie, nie błaznując, nie komediując nawet, ale będąc "sobą", to znaczy pamiętając o stylu. Łomnicki chce być mistrzem nawet w momentach, kiedy należy rezygnować z mistrzostwa. Gdy Kasia pyta nagle: "I któż cię wyuczył tej drętwej oracji?" - pytanie trafia w płot, i ponieważ właśnie w poprzedzającej kwestii Łomnicki drętwy nie był. Natomiast deklamuje nieznośnie zaraz potem, kiedy powinien być naturalny. Zresztą pomógł sprawie tekst Jerzego S. Sito. Jego "spolszczenie" brzmi wdzięcznie, rym pada gęsto jak u Fredry, nawet rym gramatyczny (marzyłem - wierzyłem) niezbyt razi, ale kiedy w scenie ślubu na pytanie "czy chcesz pojąć tę oto Katarzynę za żoną?" Petrukio pali z grubej rury: "No jasne, do ciężkiej cholery" (tu orkiestra strażacka gra "Sto lat" co jest uwspółcześniającym pomysłem reżysera) - a wygląda to tak, jakby sobie sztubak dolepił brodę i udawał własnego dziadka.

Tego rodzaju tekst w ustach aktora o aparycji Belmonda byłby zbyteczny, w ustach Łomnickiego brzmi po błazeńsku Innymi słowy coś tu nie gra. Ani ta "cholera", ani zaraz potem rzucony "sukinsyn" nie stanowi w jego ustach nic groźnego ani tym bardziej zabawnego. Jest to dramat nieprzystosowania tekstu do jego głosiciela. Ale zaraz potem Łomnicki wpada w ton właściwy, rubaszny z prosta, w scenie z kapeluszem oboje z Zawadzką są doskonali - w przekomarzaniu, w dialogu jakby dla nich (dla niej zwłaszcza) szytym. I tak cała sztuka sklejona została w tej wersji z komediowania i błaznowania, jedno w drugie wchodzi frontem a wyłazi bokiem.

Po fenomenalnych "Szekspirach" filmowych ("Hamlet" Oliviera, "Romeo i Julia" Zefirelliego, "Poskromienie złośnicy" Burtona i Taylor, przepraszam, nie pamiętam kto reżyserował) pora decydować się na styl jeden, styl współczesny telewizji, styl naturalny, swobodny, niewymuszony ani w lewo ani w prawo. Telewizja i kino w tych latach osiągają szczyty realizmu, naturalność jest jedynym drogowskazem, który kieruje poczynaniami twórców wszystkich sławnych dziś "Znikających punktów", "Nocnych kowbojów", "Kabaretów", "Ojców chrzestnych" czy choćby naszych "Za ścianą" robionych ediud. Szekspir to w komediach kpiarz największy, ale pan z poczuciem dobrego smaku. Można go poskramiać, ale po co, skoro większy pożytek przynosiłoby poskramianie poskramiaczy.

Słyszałem, a i sam bym się domyślił po tym, co napisałem w przeszłości o pracach Zygmunta Hubnera, iż nie lubi on moich opinii. Nie będę go łapał za guzik i zapewniał, że darzę go wielką estymą jako aktora i reżysera, i przypominał, że to ja pierwszy podniosłem głos w jego obronie i domagałem się dlań własnego teatru (który też otrzymał teraz właśnie); chcą być wierny tej sympatii dla jego niepospolitego talentu i dlatego właśnie z takim uporem zwracam mu uwagę na niejednolitość myślenia scenicznego, na szamotaninę stylistyczną. Hubner nie odnalazł siebie, cierpi (na naszych oczach) na kłopoty z nadmiarem. Umiar i rezygnacja z "szumów" artystycznych zaprowadzi go, jestem pewien, w niedalekiej przyszłości do celu, którym będzie krystaliczność stylu wsparta na całościowym widzeniu wszystkich elementów budowanego przezeń teatru, gdy teraz jeszcze zdarza mu się zbyt często wszystko widzieć z osobna.

Dopisek osobisty. Jerzy Krasowski, człowiek, który ma własny styl i zdecydowaną osobowość artystyczną, którą admiruję i której zawdzięczam najpiękniejsze doznanie artystyczne ("Kondukt" w Nowej Hucie i Wrocławiu w jego reżyserii) powiada w swoim credo (Kultura z 30 VI 74), iż dopiero na próbie generalnej "Konduktu" w Nowej Hucie "podjąłem uchwałę", "iż nie jest to solenna drama ale komedia i tak już zostało". Wydawało mi się, iż chichotałem z cicha pęk w czasie całego procesu pisania tej sztuki i bałem się tylko, iż inni przyjmą ją tak ponuro, jak przyjęli w Katowicach, gdzie nic śmiesznego w tym tekście nie zauważono, ale w Katowicach grają konteksty, które są serio, więc nie da się z nich śmiać. Krasowski nie starał się wszakże stawiać kropek nad "i"; on je kasował. W tekście Pawelskiego: "człowiek człowiekowi powinien..." były trzy kropki. Krasowski skreślił dwie i wydobył z tej kwestii uwięziony w niej dowcip. Od tej pory już nie daję tych kropek, to prawda. Ale Krasowski nie komediował, nie błaznował (jak w Teatrze Ludowym w Warszawie) on grał serio. Dlatego Kondukt wywoływał takie salwy śmiechu, po których zapadały nagłe cisze. Komedia to jest sprawa poważna, dlatego ponoszą klęskę ci wszyscy, którzy chcą jej pomagać przedobrzeniami. Komedia domaga się od wykonawców inteligencji nawet przy interpretacji znaków interpunkcyjnych.

P.S.

Jerzy S. Sito "spolszczył" "Poskromienie złośnicy". Sądzę jednak, iż byłoby ładniej, gdyby przyznał, iż napisał własny tekst na kanwie oryginału, ponieważ spolszczenie jest jednak synonimem przekładu na język polski. Jego wersja zachowuje w zasadzie tylko fabułę, pociętą, jak przyznaje, natomiast nie oddaje urody oryginału, który iskrzy się od kalamburów słownych, gry słów, dowcipów "lingwistycznych" przekładalnych, naturalnie, na język polski. Ekwiwalenty Jerzego S. Sito nie posiadają siły oryginalnych pomysłów Szekspira i mają się tak do oryginału jak "czesanie łba" trójnożnym stołkiem (Szekspir) do czesania łba zgrzebłem żelaznym (Sito).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji