Artykuły

Na końcu tęczy nie ma nic

Doskonały recital Marii Meyer śpiewającej piosenki Judy Garland, kiepskie przedstawienie portretujące jedną z największych gwiazd w historii kina - o spektaklu "Na końcu tęczy" w reż. Dariusza Miłkowskiego w Teatrze Rozrywki w Chorzowie pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

Najnowsza premiera Teatru Rozrywki - "Na końcu tęczy" skłania do zadania kilku podstawowych pytań o celowość tego przedstawienia. Wiadomo, że w Chorzowie tę premierę planowano od dawna, jednak uniemożliwił ją trwający w teatrze remont. Ale czy konieczny był powrót do tego pomysłu akurat teraz? Przecież Mała Scena od początku sezonu dała już dwie premiery, w tym bliźniaczo podobną "Lady Day". Historie Billie Holiday i Judy Garland różnią się zaledwie szczegółami i muzyką, ale w gruncie rzeczy opowiadają o tym samym - o gwiazdach show-biznesu zniszczonych przez uzależnienia. Niestety, już na poziomie tekstu opowieść o Judy Garland przegrywa z Holiday. Zastanawiający jest również wybór kolejnej gwiazdy do scenicznego sportretowania - Polska to nie Stany Zjednoczone, w których Garland jest postacią kultową. Judy Garland to nie Marlena Dietrich, Edith Piaf czy Marilyn Monroe. U nas kojarzy się ją jedynie z rolą Dorotki w "Czarnoksiężniku z Oz", a i to skojarzenie zarezerwowane jest jedynie do wąskiego grona miłośników kina i musicalu. Inna rzecz to pytanie, po co gwieździe Meyer, która była już Evitą, Ordonówną czy Josephine Baker kolejna gwiazda Garland w dorobku artystycznym. Jest przecież tyle ciekawszych portretów zwyczajnych-niezwyczajnych kobiet, które Meyer mogłaby zagrać.

Quilter w swoim tekście nie tworzy prawdziwego portretu Garland - kobiety z krwi i kości. Bardzo powierzchowne podejście do tej postaci zaowocowało stworzeniem jedynie laurki dla hollywoodzkiej gwiazdy. Garland u Quiltera jest tworem ogromnie sztucznym, lukrowanym pomnikiem wynoszącym gwiazdę pod niebiosa. Można odnieść wrażenie, że autor każe nam wielbić jego postać tylko ze względu na jej problemy z narkotykami i alkoholem. W jego tekście znika gdzieś Garland-kobieta, Garland-matka, Garland-aktorka. Jest tylko Garland-narkomanka. Jeśli pojawiają się jakieś inne aspekty jej osobowości, są one ledwie maleńkimi wtrętami rodem z melodramatu najgorszego sortu. Z całego tekstu wyziera więc przede wszystkim rażąca sztuczność głównej bohaterki, "wzbogacana" naprzemiennie elementami humorystycznymi i ckliwymi.

Tak też gra Maria Meyer - od samego początku trudno uwierzyć w prawdziwość emocji przez nią pokazywanych. Płycizny tekstu aktorka próbuje zakamuflować repertuarem środków, z których czerpała przy wcześniejszych postaciach - łatwo odnaleźć tutaj Evitę, Sally Bowles z "Cabaretu", Josephine Baker, a w momentach o zabarwieniu komicznym podziwiamy szereg zagrań farsowych. Jedyne, czego brakuje na scenie, to prawda. W zasadzie trudno mieć o to pretensje do samej aktorki, wiadomo wszak, że z pustego nawet Salomon nie naleje. A to, z czym musiała zmierzyć się Maria Meyer, to właśnie emocjonalna pustka, niemiłosierna nuda i rozwleczona fabuła tekstu Quiltera. Jest jednak jeden moment, dla którego warto przedstawienie obejrzeć. Kiedy akompaniator Garland, Anthony Chapmann (Tadeusz Zięba) informuje widzów o śmierci gwiazdy, po chwili na scenie pojawia się ona sama, by odśpiewać swój największy song - "Over the rainbow". Meyer schodzi ze szpilek gwiazdy i staje się zgarbioną kobietą, złamaną przez życie, wyśpiewującą song o niemożności wzbicia się w powietrze, o niemożności przekroczenia własnych barier. Dopiero wtedy możemy obcować z prawdziwym człowiekiem, a nie tekturową figurką. Przejmujący obraz maleńkiego ciała aktorki, w zgarbieniu przysiadającej na skraju sceny, pozostaje w pamięci na bardzo długo.

"Na końcu tęczy" doskonale zdaje egzamin jako recital Marii Meyer, w którym śpiewa piosenki Judy Garland. Zupełnie zawodzi jednak jako przedstawienie portretujące jedną z największych gwiazd w historii kina. Źródeł tego niepowodzenia jest wiele: kiepski i płytki tekst Quiltera, zbyt powierzchowna reżyseria Dariusza Miłkowskiego i źle wybrany moment na premierę. To zdecydowanie zbyt wiele przeciwności postawionych na artystycznej drodze Marii Meyer.

na zdjęciu: Maria Meyer

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji