Artykuły

Gloria victis - I cóż z tego?

MAM nieledwie pewność, że sztuka Kopita budzi u współczesnego widza amerykańskiego uczucia cierpkie, gorzkie, pio­łunowe. Mówi przecież o tym, że Statua Wolności ma stopnie spla­mione krwią Indian. Zabierano im przez wieki ziemię, bawoły, potem wolność, wreszcie życie, gdy w obro­nie wolności ośmielili się wstać z ko­lan. Tyle, że sztuka Kopita z osten­tacyjnym uporem mówi jedynie o tym. Autor ucieka w krwawą prze­szłość, ale zdaje się nie wyprowadzać z niej wniosków na dziś. To nie memento, to czkawka. Szarpie trzewia tym, co poczuwają się do narodowej, więc i moralnej łączności z pokole­niem, które mordowało Siouxów czy Komanczów. Dla tych, którym histo­ria dała w wianie dosyć własnych targedii, sztuka Kopita uzyskuje wy­miar niezbyt przejrzystego dagerotypu, na którym ktoś kogoś okrutnie morduje. Kto? Kogo? - Szarość tła zaciera tu obraz. Dagerotyp został misternie ożywiony magią teatru, czy warto jednak angażować się uczuciowo w drygania marionetek? Można zabawić się historyczną refleksją, można podziwiać teatr.

Refleksja nasza ma zresztą odmienne odniesienia praktyczne. Buffalo Bill do­cierał do Warszawy jedynie jako boha­ter tandetnych komiksów i awanturni­czych filmów. Nie awansował nigdy do rangi symbolu, co najwyżej do stopnia jednego z idoli westernów. Jego gigan­tyczny tabor, gdzie zgromadził Indian, których nie zdążył przedtem wymordo­wać, ominął niegdyś Warszawę, choć zjeżdżali tu jego następcy, bo jeszcze w 1840 roku produkował się na Polu Mokotowskim indiański cyrk kapitana Carrere, słynnego tym, że strzelał sto­jąc tyłem do wyrzuconego w powietrze przedmiotu, a widząc go jedynie w lusterku; młodziutkie Indianki występowały w tym cyrku nago (!), ale całe wymalowane grubą na cal farbą ochronną. Stare to sprawy, jedna Karolina Beylin wie chyba o nich.

A teraz Teatr Powszechny demon­struje nam taki cyrk indiański, zresztą bez strzałów, bez nagości, za to z superatą moralnych rozterek Buf­falo Billa. Można mu współczuć, moż­na zrozumieć też i Arthura Kopita (niedawne doniesienia agencyjne z USA mówią o rebeliach indiańskich pogrobowców w ich prymitywnych rezerwatach), ale tak naprawdę to w widowisku Hübnera interesuje i wcią­ga wyłącznie jego widowiskowość.

Osiąga ona kształt fascynujący tam, gdzie i tekst pozwala na oderwanie się od moralnych rozrachunków na zapom­nianym saldzie. Mamy więc przepysznie rozegraną scenę pantomimy indiańskiej w Białym Domu, gdzie reżyser i akto­rzy wyżywają się w dowcipnym pasti­szu XIX-wiecznej hecy cyrkowej; ma­my malowniczy "saloon" Dzikiego Bil­la Hickoka, mamy sekwencję zabawy w polowanie na bawoły, którą koronu­je swym wielkoksiążęcym udziałem grość z Petersburga. Podejrzewam atoli, że ten cały cyrk stanowił dla Kopita zaledwie tło swą egzotyczną tandetą intensyfikujące sprzeczności moralne, naszkicowane w tekście, to cyrk awan­sował na plan główny, spychając za kulisy tragiczny rachunek sumienia, ja­ki w imieniu zmarłego pokolenia Buf­falo Billów przeprowadza publicznie amerykański pisarz.

A może należałoby w tym momencie zastanowić się nad przewrotno­ścią granic, jakie wyrastają przed sztuką, którą wszyscy chcielibyśmy wrobić w uniwersalizm, a ona mimo chęci okazuje czasami opór naszym intencjom. Cierpią na nieoczekiwanej ograniczności tego konkretnego utwo­ru aktorzy. Zwłaszcza ci, którzy pró­bowali zjednać nas dla idei płaczu po Siouxach: Stanisław Zaczyk (Buf­falo Bill), Andrzej Szalawski (Sie­dzący Byk), Janusz Paluszkiewicz (Wódz Joseph), Rafał Mickiewicz (John Grass). Włożyli w swą pracę talent, zapał, pomysłowość. Trzeba je odnotować z pełnym szacunkiem, by potem już z autentycznym zaintere­sowaniem obserwować innych. Szczę­ściarzy, którym Kopit pozwalał jedy­nie na zabawę. Ociężałość swego Pre­zydenta, który jako lalka w cyrko­wej szopce dzielnie sobie podryguje, ożywiał z kabotyńskim gestem Gu­staw Lutkiewicz, wtórowała mu god­nie jako Pierwsza Dama -Aniela Świderska. Przezabawnie, ale bez popadania w tanią przesadę, prze­prowadzili swe groteskowe postaci Kazimierz Kaczor (Uncas), Mariusz Benoit (Ned), Marta Ławińska (Teskanjavila). Zaś prawdziwe mistrzo­stwo wykazał Leszek Herdegen (Dzi­ki Bill Hickok). Miał błyskawicowe riposty, zachwycające rozluźnienia sylwetki, ironiczny, dystans wobec własnej roli,

I właśnie ta ironia, ten dystans, któ­re tak dyskretnie cieniuje Herdegen, nasuwają myśl, że może sztuka Kopita nie jest tak absolutnie odwrócona w przeszłość. Że może nie tylko o Siouxach myślał pisarz, gdy dziarskim ekspedy­cjom karnym kazał mordować, a lega­tom pokoju nurzać się w kazuistyce. Że może ekspiacji Buffalo Billa nie wie­rzy Kopit do granic, ku którym pro­wadzi nas w tym przedstawieniu Stani­sław Zaczyk. Może... Że przecież Her­degen stoi samotny przeciw reszcie, więc reszcie uwierzmy, za biednych Siouxów nabożny zmawiając paciorek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji