Artykuły

Dziennik krytyka

Jak często u nas bywa - co nie świadczy dobrze o naszej polityce kul­turalnej, a szczególnie o kontaktach zagranicznych, zakupach praw i dzieł - rzecz poznaliśmy od końca, albo prawie. Najpierw była sztuka Dale Wassermana "Lot nad kukułczym gniazdem", wystawiona w 1977 przez Zygmunta Hübnera w Teatrze Po­wszechnym w Warszawie (dopiero zupełni niedawno zeszła z afisza). W dwa lata później oglądaliśmy na na­szych ekranach głośny film Milośa Formana pod tymże tytułem. Przed kilku miesiącami wreszcie, w dwadzie­ścia lat bez mała po pierwszym wy­daniu, ukazała się powieść Kena Keseya, "Lot nad kukułczym gniazdem", na której zarówno sztuka, jak i film zostały oparte.

Film Formana widziałem w 1976, po premierze, na jednym z międzynaro­dowych przeglądów, dobrze obsadzo­nym, to znaczy pełnym dzieł ważnych. A jednak zrobił na mnie duże wraże­nie. Szczególnie Jack Nicholson w roli Randle'a Patricka McMurphy'ego, roli brawurowej, chciałoby się powie­dzieć pantagruelicznej, plebejsko-renesansowej, chociaż w amerykańskim stylu; zarazem głęboko tragicznej. Takiego Nicholsona jeszcze nie widzia­łem, ani wcześniej, ani później.

Przypomnę, o co chodzi w tym fil­mie, tej sztuce, tej powieści. Motto po­wieści brzmi:

... jeden poleciał tam, drugi śmignął sam,

a trzeci wzbił się nad kukułcze gniazdo.

Wyliczanka ludowa.

Rzecz dzieje się w azylu dla psychi­cznie chorych, gdzie panuje reżim tro­chę sanatorium, trochę więzienia, tro­chę szlachtuza. Chorzy - zidiociali zupełnie, lub trochę, a nawet prawie zdrowi - są jednakowo terroryzowani przez straszliwą siostrę oddziałową. Nagle pojawia się człowiek zupełnie odmienny, narwany, prawie stuknięty, ale wolny i energiczny (niemal w Stendhalowskim duchu), budzący całą spo­łeczność do życia i działania. Aż przez władze szpitalne lubiące porządek i lubiące swoich chorych, dopóki są cho­rymi (jeżeli zaś nie są, to trzeba ich takimi zrobić) zostaje wymóżdżony.

Niechętnie, znając ten film, wybie­rałem się na przedstawienie w Te­atrze Powszechnym. Zwłaszcza że rolę McMurphy'ego grali na przemian Woj­ciech Pszoniak i Roman Wilhelmi, a ja obawiałem się, że ci ulubieni prze­ze mnie aktorzy wypadną jednak bla­do wobec kreacji Nicholsona. Tak się nie stało. Nie widziałem Wilhelmiego, chociaż ludzie, którym wierzę, twier­dzą, że był świetny. Widziałem nato­miast Pszoniaka i nie zawiodłem się. Zresztą nie wiem, czy był lepszy, czy gorszy od Nicholsona: był inny. McMurphy Amerykanina - twardy, żywiołowy, chwilami anarchiczny (po­wieść Keseya ukazała się na początku lat sześćdziesiątych, czyli u progu bun­tu młodzieży), miał, jak wspomina tłumacz powieści w posłowiu, Tomasz Mirkowicz, coś z kowboja. Może. Ale jeżeli, to z kowboja z wczesnego we­sternu, czy z westernu ostatnich lat, bohatera nie czyniącego sprawiedli­wości, przeciwnie - wiele dobra i za­razem zła, gdyż będącego drastycznie ludzkim. Pszoniak - powtarzam - potraktował McMurphy'ego odmiennie. Przypominał sowizdrzała, ale już chy­ba siedemnastowiecznego, który wiele wie i przy całej gwałtowności ma miękkość, nawet pewną dozę liryzmu. Poza tym - jak często - Pszoniak kojarzył mi się z diabłem, ale weso­łym, ludowym. Słowiańskim, polskim? Sztuka na scenie Hübnera wypadła nie gorzej. Z tym, że znów inaczej. Film Formana, jak każdy dobry film, wprowadza widza na ekran, w obraz, między bohaterów. Przez dobre dwie godziny otaczają nas ludzie-rośliny, ludzie-przedmioty, półludzie, należymy do nich, a nimi i nami rządzi Wielka Oddziałowa, jak ją w powieści nazywa Wódz Bromden, narrator. Utożsamie­nie się widza z oglądanym światem pogłębia jeszcze partia szalonej wy­cieczki grupy chorych na morze i po­łowu ryb, co niesforny McMurphy za­aranżował wbrew siostrze (ta partia zresztą, zarówno w filmie, jak w książce, ma coś z wielkości radosnych i okrutnych starodawnych obrzędów, zaś w planie literackim kojarzy się z atmosferą "Moby Dicka" Melville'a). Jesteśmy bowiem, dzięki wycieczce, nie tylko w środku azylu, miejsca wy­dzielonego, ale też w środku świata, do którego on między innymi należy. W teatrze nie ma wycieczki. Zresztą nie była potrzebna. Teatr nie ma wciągać widza jak ekran. Myślę w dodatku, że Hübner w swoim spektaklu tego nie chciał. Przed nami "kukułcze gniazdo", gniazdo stukniętych ("cuckoo" po angielsku znaczy nie tylko kukułka, lecz także wariat). Śledzimy uważnie zwykłe-niezwykłe życie owego zbioro­wiska. Spektakl Hübnera, wydaje się, był mniej oparty na dzianiu się, niż mógłby być, bo bardziej na słowie i refleksji, teatralnym słowie i naszej refleksji. Studiujemy zamknięty w pro­bówce preparat, analizujemy go i wyciągamy wnioski. W filmie - na od­wrót - jest wizerunek ludzkich ciał, materii niemal nieożywionej (jak choć­by ów rozkrzyżowany chory, który sterczy wśród pacjentów), albo wpra­wdzie żywej, lecz nieświadomej, wresz­cie materii pomylonej, działającej na przykład przeciwko sobie. Zarazem jest w filmie - jak w przypadku McMurphy'ego a później, okazuje się także Indianina zwanego Wodzem - sama nadwrażliwość, sama naga świadomość, objawiająca się krzykiem, bieganiem, zwariowanym działaniem, czy - zgo­dnie z wieloletnim postępowaniem Wodza - polegająca na odmowie, milcze­niu i nieruchomości. Ponad tym wize­runkiem, ponad naturą i materią, która człowieczeństwo niszczy, ponad czło­wiekiem, który się w niej tłucze, jest Kombinat, jak Wódz to określa. Jedną z jego ekspozytur stanowi szpital le­czący ciała, lecz zabijający dusze, aby przynajmniej ciała były mu posłuszne.

Kiedy powieść Keseya wreszcie ukazała się po polsku (Państwowy Instytut Wydawniczy), pomyślałem so­bie, że jest to musztarda po obiedzie. Byliśmy w środku, byliśmy z zewnątrz, przeżyliśmy wszystko już i przemyśle­li. Czego potrzeba więcej? Dowiedzieć się, jak to zostało pierwotnie napisane? A jednak książkę się czyta i wchodzi się na nowo w zaprezentowany świat i myśli się nad nim; tylko znów ina­czej i może głębiej.

Sugestywność powieści - a za nim sztuki i filmu - polega zapewne mię­dzy innymi na tym, że Kesey opisany azyl znał z autopsji. W szpitalu psychiatrycznym w Menlo Park w Oregonie na Keseyu, niby na białej myszce, wypróbowywano środki psychomimetyczne, a następnie był on tam pielęgniarzem. Poznał jego życie, jego działania, mechanikę. Wiele autenty­cznych sytuacji i postaci uwiecznił na kartach książki. Ciekawe jednak, że to, co najważniejsze - twierdzi - wymyślił,

główne postacie: McMurphy'ego i Wodza. Bo Wódz jest w powieści przynajmniej tak samo ważny, jak McMurphy. Więcej, autor każe jemu - fałszywemu głuchoniememu, wielole­tniemu milczącemu "chórowi" azylu, wreszcie przyjacielowi i dobroczynne­mu zabójcy buntownika, kiedy ten zo­stał zoperowany - rzecz całą opowie­dzieć. Kesey podobno uważa powie­rzenie Wodzowi roli narratora za swój artystyczny sukces. Ma rację. Wraz z obecnością tego człowieka, o pojemnym sercu, swoistej mądrości i szeroko otwartych oczach, (dziewiczych oczach "dzikiego" i mocno krytycznych "cy­wilizowanego": Wódz jest pół-Indianinem) przeżywamy prezentowany świat najbardziej osobiście, jak tylko w lite­raturze można.

Wódz widzi wszystko dokładnie i relacjonuje z drobiazgowością - chciałoby się powiedzieć - krótkowi­dza. Jest przez tyle lat blisko! Zara­zem, ponieważ i jemu piątej klepki brakuje, ponieważ i on pozostaje pod działaniem środków psychomimetycznych, widzi szerzej, kojarząc to, co widzi, z czymś znacznie większym, rozleglejszym. Choćby ze wspomnianym już Kombinatem, którym to mianem określa nie tylko szpital, ale wszyst­kie instytucje w kraju, cały panujący w nim porządek. Jeszcze krok, a mielibyśmy metaforę. I byłoby szkoda książki. Jej dwuznaczności, jej wielo­znaczności, jej realizmu wreszcie otwartego. Raz tylko Wódz granicę przekracza, jakby za niego mówił sam autor: kiedy w drodze na wycieczkę morską prawi o amerykańskich ludziach-owadach, w identycznych garni­turach, mieszkających w identycznych domach itd. Na szczęście, myśli i spo­strzeżenia Wodza się rozmywają, obraz, który nam rysuje, jest tylko przybli­żony, realistyczny - powiadam, na­wet werystyczny, a przecież bełkotli­wy, przybliżony, "nawiedzony" (spisu­jąc relację Wodza, Kesey sam bywał pod działaniem środków). I dopiero w tym kontekście, między prawie-metaforą a próbą ukazania żywego ży­cia poprzez żywą, tyle że - tym le­piej, mówię! - pomyloną psychikę, brzmią słowa Wodza o McMurphym na wstępie ich znajomości:

"Jak mu się udało nie wpaść w ręce Kombinatu? Może tak jak i staremu Pate'owi nie wmontowali mu na czas ze­społów sterujących? Może chował się na dziko i tułał po całym kraju, raz był tu, raz tam, jako dzieciak nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż kilka miesię­cy, więc szkoła nie zdążyła go urobić, a potem pracował przy wyrębie lasu, grał w karty, obsługiwał koło fortuny, wędrował chyżo, szybko, wciąż był w ruchu i dlatego Kombinat nie zdołał mu nic wmontować? Może to właśnie jest odpowiedź, może dlatego Kombinat nie miał z nim szans, tak jak wczoraj rano czarny usiłujący wsadzić mu termometr, bo w ruchomy cel trudno jest trafić?"

A więc poznaliśmy książkę. Jakby wspomniany na wstępie bałagan w przyswajaniu przez nas światowego dorobku kultury, tym razem odpo­wiedział przypadkowo na istniejącą obecnie - nie tylko na terenie sztuki i w sposobie obcowania z nią - po­trzebę powrotu do źródeł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji