Artykuły

Lot nad kukułczym gniazdem

SCENA szósta "Kordiana" ("W szpitalu waryjatów"), "Mę­czeństwo i śmierć J.P. Marata" Weissa, "Fizycy" Dürrenmatta... Skojarzenia i reminiscencje raczej powierzchowne, przywołu­jące nie tyle problematykę wymie­nionych sztuk co ich scenerię. Bo sztuka Dale Wassermana "Lot nad kukułczym gniazdem") stanowiącą sceniczną adaptację po­wieści Kena Kesey'a (również sfil­mowanej), rozgrywa się wpraw­dzie "w stanowym szpitalu dla umysłowo chorych", ale to tylko kostium, z którego wyzierają obawy, lęki, obsesje i oskarżenia współczesnego świata. U Dürrenmatta sanatorium psychiatryczne Matyldy von Zahnd jest schro­nieniem genialnego fizyka Möbiusa przed wojskowymi wywiadami, usiłującymi zdobyć i wykorzystać jego osiągnięcia naukowe dla za­głady świata. "Tylko w domu wa­riatów jesteśmy jeszcze wolni. Tylko w domu wariatów możemy jeszcze myśleć. Na wolności nasze myśli stają się materiałem wybu­chowym. (...) Albo pozostaniemy w domu wariatów albo cały świat stanie się domem wariatów" - mówi pod koniec sztuki Möbius do udających również wariatów dwóch uczonych, agentów wywia­dów wojskowych.

U Petersa Weissa szpital psy­chiatryczny jest też kostiumem. Sztuka miałka zresztą filozoficz­nie i ideowo, o przewrotnej dialektyce, reprezentowanej przez Sade`a.

W obu jednak sztukach jest tylko jedna warstwa ideowa i znaczeniowa. W sztuce Wassermana tych warstw jest kilka. I Ken Kesey i Wasserman czerpią z doświadczeń współczesnych myślących Amerykanów, chociaż wy­chodzą z realiów szpitala psychiatry­cznego. No, więc warstwa pierwsza: dosłowność. Najmniej interesująca, jałowa; więc tylko gorzka refleksja na temat traktowania ludzi umysło­wo czy psychicznie chorych przez współczesne amerykańskie lecznictwo psychiatryczne.

Ale ten szpital ze sztuki Wasserma­na jest też metaforą, i to piętrową: jako ludzki mikrokosmos i jako schronienie "nieprzystosowanych" przed agresywnością świata. Bardziej czytelna dla nas jest ta pierwsza, dostarczajaca sporo materiału nie tylko przecież z kontynentu amerykań­skiego. I zawiera więcej elementów tragedii: dla pacjentów Wielkiej Pie­lęgniarki (jak nazywają oni rządzącą szpitalem w "jedwabnych rękawicz­kach" ale bezwzględnie i brutalnie Siostrę Ratched - kreacja Mirosławy Dubrawskiej), nie ma alternatywy, bo "na zewnątrz" jest przecież to samo, tu mogą łatwiej udawać, że się przy­stosowali oportunistycznie, zrezygno­wali z buntu i walki o elementarne ludzkie prawa do wolności, że przyjęli dobrowolnie jako swój własny "de­mokratyczny" system Wielkiej Pielę­gniarki, w którym za każdy przejaw już nawet nie buntu lecz samodziel­ności myślenia grozi labotomia czo­łowa (operacja mózgu po której pa­cjent już tylko wegetuje wyłącznie biologicznie) lub w najlepszym razie elektrowstrząsy (ich "przedawkowa­nie", o czym zresztą nie mówi się w sztuce, daje podobne następstwa).

Doświadczył obu tych "leczniczych" zabiegów jeden z głównych bohate­rów sztuki Randle McMurphy (druga kreacja przedstawienia: Wojciech Pszoniak) który nie potrafił, no i nie chciał "przystosować się" do "demo­kracji" Siostry Ratched. Zapłaci wprawdzie za to cenę najwyższą, bo zginie - uduszony przez indiańskiego wodza Bromdena, jednego z pacjen­tów szpitala, który nie chciał, by po­ruszające się zwłoki McMurphy'ego były jeszcze jednym argumentem za­straszania i terroru uprawianego wo­bec pacjentów przez Wielką Pielęg­niarkę - ale swym żywiołowym, lum-penproletariackim buntem zaraził Bromdena (zwarta, wyrazista, przej­mująca swym milczącym tragizmem postać kreowana przez Franciszka Pieczkę): wierzymy, że na wolności będzie walczył nie tylko o odzyska­nie dziedzictwa swego plemienia ale też o wolność dla wszystkich ludzi.

NIE znam powieści, nie wiem jakie jej zakończenie. W fil­mie Bromden nie zostaje ujęty, znika. Ma więc ten przygnę­biający, znakomity zresztą film, jakąś jaśniejszą perspektywę, da­je jakiś cień nadziei. Hübner jej nie daje. Wprawdzie na scenie sprawa jest otwarta, ale po za­kończeniu przedstawienia - już w kuluarach - pielęgniarze pro­wadzą ujętego Indianina. Słusznie natomiast zrezygnował Hübner z bardzo tu istotnego "cudzysłowu" sztuki. W oryginale cała sztuka jest projekcją wewnętrzną Brom­dena, jego "monologiem wewnę­trznym", a więc tylko subiekty­wnym widzeniem opisywanego przez Wassermana śwaita, skażonym "schizofrenią" czy też innym schorzeniem psychicznym - co osłabia jej ostrość jej drapieżność, "sublimuje" jej oskarżycielską pasję i wymowę; Hübner ten świat obiektywizuje.

W tym czysto i precyzyjnie zro­bionym przedstawieniu, z piętnem twórcy myślącego i bardzo uczu­lonego na nękające nasze czasy sprawy, każda postać jest dostrzegalna, jest niezbędna, jest wyrazista i czytelna.

Tylko jedna uwaga krytyczna wobec reżysera: czy parodystyczna scena "ślubu" (to przecież nie są ludzie umysłowo chorzy!) wno­si coś istotnego do przedstawie­nia? Raczej nie. Raczej budzi pro­test.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji