Artykuły

"Oresteia"

Przedstawieniem "Orestei" według Aischylosa rozpoczął Stary Teatr sezon 1982/83- Jest to - moim skromnym zdaniem - spektakl wybitny, może nawet wielki. Na pewno wyróżniający się korzystnie na tle tego, co się ogląda na scenach polskich w pierwszym roku stanu wojennego.

Odbiór tego spektaklu wymaga od widza niejakiej pracy myśli, wewnętrznej koncentracji, otwarcia się na jego głębie filozoficzne, teologiczne, egzystencjalne. Dopiero po uczynieniu tego wysiłku odsłania się przed nami uroda zmysłowa, teatralna tego widowiska.

O wybitności "Orestei" w Starym stanowią trzy przede wszystkim elementy: tekst, w nowym - świetnym - przekładzie Macieja Słomczyńskiego, scenografia - bardzo piękna - Lidii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego oraz aktorstwo, dojrzałe i świadome podjętych przez siebie zadań scenicznych, spełniających je w całkowitej zgodzie z ogólnym założeniem reżysera. Przekłady klasyków obcych starzeją się w języku polskim raczej szybko. Trzeba często je przewietrzać, poprawiać, zmieniać, dla tych samych tekstów szukać coraz to innego ekwiwalentu słownego, zgodnego z modą literacką, prądami estetycznymi i intelektualnymi epoki. Jeden przekład wystarczy najwyżej na jedną generację. Przy każdej zmianie pokoleniowej powinno się podejmować trud nowych przekładów, choć tłumacze wybitni nie rodzą się na kamieniu. A tłumacze genialni w rodzaju Słomczyńskiego przychodzą raz na sto lat, a może i rzadziej.

Dawno nie oglądałem w teatrze tak wybornej scenografii, jak ta, którą zaprojektowali do "Orestei" Lidia Minticz i Jerzy Skarżyński, tak wysmakowanej pod względem kolorystyki, gry światła, układów kompozycyjnych. Wiernej historycznym realiom, surowości greckiego pejzażu, antycznej architekturze i rzeźbie. A przy tym działającej nie na zasadzie ilustracyjności, kopiowania czy naśladowania czegokolwiek, ale kreującej rzeczywistość samoistną artystycznie. W chwili, kiedy na polskim rynku tekstylnym panuje prawdziwa nędza, kiedy uszycie najprostszej rzeczy dla aktora rozbija się o przeszkody nie do pokonania: brak materiałów, brak odpowiednich kolorów, brak guzików, nici, bardzo pomysłowo wypadły kostiumy do "Orestei" - lekko stylizowane na antyk, o fakturze miękkiej, opływającej, zrobione w całości z dzianiny lub łączące ją z kawałkami tkanin.

"Oresteia", w inscenizacji Zygmunta Hübnera, stała się patetyczną opowieścią o przemocy i gwałcie, o niszczącym działaniu zła, które gdy raz zaistniało, zaciska coraz ciaśniej obręcz wokół szyi człowieka. Tak ciasno, że do jej rozluźnienia już nie wystarcza zwykła siła ludzka. Zło rodzi zło, bo nie może dobra rodzić. Tematycznym i zarazem muzycznym refrenem "Orestei", wyeksponowanym przez reżysera z dużą ekspresją teatralną, jest dwuwiersz wielokrotnie w czasie spektaklu powtarzany przez chór: "Śpiewaj cierpienie, cierpienie / Lecz niechaj dobro zwycięży". Całe przedstawienie w Starym Teatrze urasta do ekstatycznego lamentu nad ogromem ludzkiego bólu, smutku przemijania i niespełniania, kruchości egzystencji pożeranej przez śmierć. W ten elegijny nastrój bardzo cienko przez chóry prowadzony - większość partii chóralnych jest śpiewana - wdziera się prawem kontrastu, ostry, przejmujący krzyk, krzyk ofiary dosłownie zarzynanej.

"Prawie wszystkie wielkie tragedie - zauważył to Jan Kott - dadzą się opowiedzieć w dwóch lub trzech zdaniach". Podobnie rzecz ma się z "Oresteia". Centralnym wydarzeniem pierwszej części trylogii jest śmierć Agamemnona, drugiej - krwawe zejście Klitemnestry i jej kochanka Aigistosa, trzeciej - sąd nad Orestesem, matkobójcą.

Widowiskowo najefektowniej wypadła część pierwsza. Tekst jest tu lepszy, celniejszy poetycko, napięcie dramatyczne wyższe. Reżyser ma więcej pomysłów i czyni z nich użytek teatralny. Bardzo dramatycznie zagrał obraz finalny "Agamemnona" - niosący skojarzenia nie tylko literackie - kiedy Aigistos przywołuje swoich ludzi, by się rozprawili z nieposłusznym ludem, buntującym się przeciwko zbrodniom swoich panów. Na scenę wkraczają uzbrojeni po zęby żołnierze z tarczami zachlapanymi czerwienią, jakby zbryzganymi krwią. Scena rozgrywa się bez dialogu, bez słów. Przed zastygłym w bezruchu tłumem odbywa się coś na kształt koncertu muzyki konkretnej: hałaśliwe i jednostajne uderzenia mieczy o tarcze, budzące grozę i przerażenie. Ta sekwencja trwa przez dłuższą chwilę.

Wysokiej jakości jest rzemiosło, aktorskie, nie tylko solistów ale i chórów - bardzo sprawne tak w partiach mówionych jak i śpiewanych czy recytowanych. Teresa Budzisz-Krzyżanowska z finezją i wielką siłą dramatyczną zagrała rolę. Klitemnestry. Świetna jest w scenie powitania męża-zwycięzcy, powracającego do domu po długiej rozłące. Sztucznie ujawniona radość i słodycz w głosie kryje w sobie obietnicę zemsty. Równie znakomita jest, kiedy krzyczy na Kasandrę i znieważa ją, czy w scenie starcia z ludem Argiwów po zabójstwie Agamemnona. Wychodzi wtedy z roli królowej i zachowuje się jak oszalałe zwierzę, schwytane w potrzask, z którego nie może się wyrwać. Kończy się to wszystko wielkim zmęczeniem, które pod koniec pierwszej odsłony odkrywa nową twarz Klitemnestry: twarz kobiety oprzytomniałej po zbrodni i widzącej jasno, że nie tędy prowadzi droga do szczęścia. Staje wtedy w poprzek zamiarom Aigistosa, który obnażonym mieczem chce zgnieść opór poddanych. Wierzy, że wspólnie z nowo wprowadzonym na tron królem uda się jej zaprowadzić rządy sprawiedliwe. Aktorka pokazała przekonywająco tę bardzo ludzką tęsknotę, jaka przebudziła się w Klitemnestrze, tęsknotę za porządkiem moralnym, za przerwaniem koła zbrodni. Krzyżanowska nie obniżyła wysokiego lotu w "Ofiarnicach", drugiej części "Orestei" budując postać Klitemnestry bardziej miękko, bardziej lirycznie, mniej ostro; budzi nie tyle sympatię widza, ile współczucie i litość wobec brzemienia gniotącego ją udręczenia. Poza Klitemnestrą Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej do najlepiej zagranych ról zaliczyłbym Kasandrę Ewy Kolasińskiej, Elektrę Anny Dymnej, Orestesa Jerzego Radziwiłowicza, Agamemnona Jerzego Bińczyckiego i Przodownika Chóru Edwarda Lubaszenki. Ponad wszystkie piękności są jednak piękności chórów, chórów przenoszących w poetyckim skrócie uniwersalne prawdy o życiu i świecie, prawdy równie świeże dziś jak i parę tysięcy lat temu. Spektakl "Orestei" w Starym Teatrze kończy się triumfalnym pochodem Erynii przemienionych w Eumenidy, które schodzą ze sceny w blasku pochodni w orszaku prowadzonym przez Atenę. Temu zejściu towarzyszą radosne okrzyki i śpiewy. Na scenie pozostaje Orestes, jakby wyrzucony poza główny rytm wydarzeń. Twarz ma zwróconą do widowni. Nie mówi nic. U Aischylosa jest dłuższy monolog (pięknie przez Słomczyńskiego przełożony), wyrażający bunt Orestesa wobec własnego losu. Jerzy Radziwiłowicz gra ten epilog przejmująco, wyłącznie gestem i mimiką. Rozwija bez pośpiechu białe splamione krwią prześcieradło - widoczny znak i symbol cierpień Orestesa i jedyny powód do nienawiści, która go trawi jak choroba. Twarz aktora prawie nieruchoma i bezbrzeżnie smutna, jakby trapiła go świadomość, że w życiu człowieka nic nigdy nie zostaje do końca rozwiązane, że nikt nie może go oczyścić, uwolnić ani uleczyć, że musi z odwagą i godnością nieść garb swojej winy. I że nie wolno mu się nawet skarżyć. Bo i skarga może się obrócić przeciwko niemu. Wygląda, jakby się zastanawiał, szukał w sobie odpowiedzi: kto z kogo tu zadrwił? Do czego by nas to jednak zaprowadziło, do jakich wniosków, gdybyśmy "Oresteię" potraktowali jako wielki traktat teologiczny?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji