Artykuły

Kopciuch po amerykańsku

Pamiętamy: sztuka Janusza Głowackiego opowiadała o losie dziewczyny w poprawczaku. Wystawił ją z powodzeniem u publiczności Teatr Powszechny, szeroko dyskutowano wtedy o tym, czy jest to już dramat, czy jeszcze jedynie fakt z reportażu (czym była także w istocie, i to z reportażu autentycznego).

"Kopciuch" to się nazywało i usiłowało wstrząsnąć opinią publiczną z wielu stron: uświadamiając jej trudne problemy reedukacji, uświadamiając tej reedukacji iluzoryczność, uświadamiając przyczyny "staczania się" młodzieży, uświadamiając wreszcie - na przykładzie domu poprawczego - pewne szersze mechanizmy społeczne. Ten ostatni punkt osobiście ceniłam sobie najwyżej. Wszystkie jednak dotyczyły naszego (kraju, konkretnego "tu" - i ta reedukacja, i to "staczanie się", i te mechanizmy rządzące jednym i drugim.

Dlatego "Kopciuch" był propozycją rozmowy z widzem w pewien sposób modelową: skupiał uwagę na tym co dziś i tutaj ważne i łatwo zauważalne. Podpowiadał: zobacz i pomyśl, zastanów się, co z tym dalej robić...

Ten Kopciuch, amerykański, nazywa się krótko "Wyjść" (w oryginale "Getting Out") i jest dziełem pisarskim świeżo wykreowanej gwiazdy dramaturgii w USA, pani Marshy Norman, a scenicznym - reżysera Zygmunt Hubnera, przygotowanym przez aktorów Teatru Powszechnego.

Ten drugi Kopciuch jest, naturalnie, bardziej brutalny i drastyczny. Bohaterka to nie dziewczyna z poprawczaka a więźniarka, a jej przestępstwo to, po prostu, morderstwo popełnione na taksówkarzu.

Bardzo łatwo byłoby spłaszczyć ten spektakl opowieścią "o czym jest". Bardzo to byłaby cynicznie tonalna historyjka, nie pozbawiona elementów kiczu. Właściwie nie tak, to sztukę "Wyjść" łatwo uprościć streszczeniem, spektakl "Wyjść" ma o wiele większe ambicje i wszelka nonszalancja byłaby tu nie na miejscu. Coś jednak o "Wyjść" - w planie treści i sensów - powiedzieć trzeba. No więc bohaterka to dziecko z rodziny typowo rozbitej (ojciec pijak, matka zapracowana), zdemoralizowane ulicą, szkołą, rówieśniczymi zabawami na podwórku, poddane charakterystycznym dla jej środowiska mechanizmom. "Stacza się" ta mała Arlie szybciutko, od gwałtu, którego autorem jest własny ojciec po to morderstwo na końcu. Po drodze jest "lekkie życie"', przyjaciel-alfons. W więzieniu bunt młodości przeradza się w rozpacz: dlaczego?

Pomaga ksiądz, obiecuje nowe życie z jego namowy mała zbrodniarka Arlie przemienia się w całkowicie zreedukowaną i gotową żyć inaczej poważną Arlene (sama, sobie zmienia imię, symbolicznie).

Wreszcie jest to wyjście. Wyjście z więzienia. Warunkowe, bo Arlene wzorowo się sprawowała.

I naturalnie, zaczynają się problemy nowego, "uczciwego" życia. Pojawia się matka, alfons, zakochany "klawisz" więzienny, który chciałby ją mieć na stałe, już na wolności. Wiadomo: jest trudno, trzeba wybierać i zapewne Arlene nie wytrwa w postanowieniu uczciwego życia. Ma zbyt wiele do pokonania i zbyt mało perspektyw, by naprawdę zechcieć coś zmienić.

No i jak to brzmi? Na szczęście są aktorzy. Dobrzy aktorzy, Ewa Dałkowska - dorosła, wypuszczona z więzienia Arlene - i jej młodzieńcza i dziecięca, "retrospektywna" replika - mała Arlie, Joanna Żółkowska. Obie dają popis gry psychologicznej, obie - skontrastowane - rysują jedną postać tej samej bohaterki. Są ze sobą na scenie często razem, ich teksty się uzupełniają, kiedy duża Arlene wspomina dzieciństwo, głos ma mała Arlie. To dobre role. Dałkowska robi wszystko, by odebrać swojej postaci banalność, by ją zindywidualizować. Żółkowska jest samą agresją bezbronności. Udaje się - obu - poruszyć widza.

Ale to wszystko nie zmienia faktu, że ten seans okropności życia ludzi wykolejonych nie wnosi nic do naszej wiedzy o świecie. Nic istotnie nowego. Rozbite rodziny i ludzie próbujący nowych dróg są zawsze tematem wzruszającym. Tematem samograjem, tak dalece już wyeksploatowanym, że aż podziwiać trzeba odwagę w sięganiu po niego. Kopciuch amerykański nie odsłonił nowych mechanizmów jakiejś rzeczywistości, nie zdarł masek z twarzy cieplutko uśmiechniętych. O brutalności życia "tam" - życia wszędzie - co nieco już wiadomo. Problemy półświatka amerykańskiego? Przecież nie o to musiało chodzić reżyserowi. Nie o epatowanie widowni slangiem mocno zbrutalizowanym, nie o "mocne sceny" i pomnik dla byłej prostytutki To szkielet, ramy. W nich - bardzo sugestywne aktorstwo (nie wspomniałam dotąd o "klawiszu" Gustawa Lutkiewicza i Sąsiadce Anny Mozolanki). Czy o role zatem chodziło, tylko o to?

Wolno przypuszczać, że nie. Że "po coś" to "Wyjść" wystawiono tak jak wystawiono, to - znaczy niezwykle starannie, z nakładem pracy, z pomysłami - choćby konfrontowanie na scenie jednocześnie dwu wcieleń bohaterek, małej - "złej" i "reedukowanej", dorosłej.

Właśnie. Jest w tym przedstawieniu nastrój innego, też z tej sceny: "Lotu nad kukułczym gniazdem". Jest tamta atmosfera, tamten ton, tamte pytania i tamte niemożności. W istocie wszelkie wyjście, dokądkolwiek, to wyjście na wolność, ku wolności, w wolność. Tę najbardziej podstawową - wyboru czegoś, co "człowiek może zrobić bo tylko od niego to zależy". Arlene, przerażona swoją nową wolnością (warunkową) przecież czuje, że dorosła do niej, jest gotowa odpowiadać za siebie, chociaż i widz i ona dobrze wiemy razem że się to może nie udać. Że się na pewno nie uda, jeszcze tym razem. Jej, Arlene. Może kiedyś, komuś innemu - owszem. Istotą wolności jest jej świadome podjęcie. Jak rękawicy. Arlene to wie. Nie wiem, czy ta z tekstu pani Norman, ale ta ze sceny. Ewa Dałkowska - bardzo dokładnie.

I może o tę trochę refleksji nad możliwością niemożliwego chodzi tutaj. Bo poza tym jest to "Kopciuch", Kopciuch po amerykańsku.

Teatr Powszechny Marsha Norman - "Wyjść" (Getting Out) przekład Piotr Szymanowski. Reżyseria Zygmunt Hubner. Scenografia Paweł Dobrzycki. Prapremiera listopad 1982.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji