Artykuły

Wiktora Rubina traktat o manekinach

Widz dowiaduje się, że wszyscy jesteśmy sterowanymi marionetkami, niedokończonymi kukłami, dyletantami, którzy nie potrafią stworzyć niczego, co nie byłoby kiczem. Problem w tym, że Wiktor Rubin sam wpadł w takie właśnie schematy. Dał się wtłoczyć w ramy bieżących teatralnych trendów. Sam stał się manekinem. Ostatnio bardzo modnym - o "Lalce" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Polskim we Wrocławiu pisze Tobiasz Papuczys z Nowej Siły Krytycznej.

Manekin, marioneta, figura, kukła. Człowiek odhumanizowany w świecie, w którym duch już dawno przegrał nierówną walkę z materią. W kręgu tej problematyki porusza się wystawiona we wrocławskim Teatrze Polskim "Lalka" na motywach powieści Bolesława Prusa. Wiktor Rubin, reżyser spektaklu, poszedł utartymi ścieżkami publicznego dyskursu o kondycji współczesnego świata, nie wnosząc jednak do tej dyskusji niczego oryginalnego, a jedynie pogłębiając jej stereotypowy charakter.

Rubin zdążył nas już przyzwyczaić do scenicznych adaptacji prozy. Wystarczy przypomnieć choćby jego dwa niedawne wrocławskie spektakle - "Terrodrom Breslau" według powieści Tima Staffela i "Cząstki elementarne" Michela Houellebecqa. Nie dziwi więc "Lalka", która w tym przypadku jest tylko inspiracją, punktem wyjścia do przekazania pewnych sensów, które z tekstu Prusa niekoniecznie muszą wynikać. Rubin wraz z Jolantą Janiczak i Piotrem Rudzkim napisali współczesny scenariusz, który odcina się od szkolnych interpretacji lektury. Do pozytywistycznego świata rodzącego się kapitalizmu odnieśli zmiany naszej rzeczywistości, które nastały w Polsce po 1989 roku i dziś osiągają apogeum. Sam tekst jest całkiem interesujący, jednak warto się zastanowić, czy nie nazbyt aktualny i dosłowny. Czy warto robić teatr, który odnosi się tylko do "tu i teraz", który jest tylko dziś, a jutro zostanie zupełnie zapomniany? Na poziomie sensów przedstawienie Rubina ucieka bowiem od wszelkiej abstrakcyjności, uniwersalności i co najważniejsze - wieloznaczności, proponując w zamian jednorazową i lekkostrawną papkę, którą na co dzień proponują nam media i która nie pozostaje w pamięci dłużej niż kilka dni.

Całkiem nieźle prezentuje się scenografia. Na pierwszy plan wysuwa się sposób podziału przestrzeni, który ma charakter hierarchiczny. Rubin sugeruje, co naprawdę jest ważne w stworzonym przez niego świecie. W centrum rozgrywa się właściwa akcja. Czerwona wykładzina nowoczesnego salonu i wielka rama obrazu przenosi nas w "lepszą" rzeczywistość. Wyznacza przestrzeń dla współczesnej elity - wykreowanych celebrities, którzy pokazani jako demiurgowie tego medialnego świata, przyczyniają się do upadku prawdziwych wartości. Te wartości, a właściwie pozostałości po nich, reżyser umieścił na marginesie w postaci dwóch szklanych prostopadłościanów. Klatek, z których nie sposób się wydostać. W jednej z nich, po lewej stronie rampy, w której znajduje się skromne mieszkanie, bezradnie egzystuje Stawska (Halina Rasiakówna). Do drugiej (prawej) postacie wchodzą na zmianę, by od czasu do czasu dać wyraz własnym ograniczeniom. Będzie się tu przechadzać Izabella (Kinga Preis), która obserwowana przez Wokulskiego (Bartosz Porczyk) jawi się jak zwierzę w zoo i towar na sprzedaż zarazem. Sam Stanisław również się w tej małej klatce znajdzie, by nago, wściekle się miotając, manifestować utratę swojej tożsamości. W tej części sceny ustawiono także antyczny posąg mający symbolizować dążenie do ideału - tego co nieosiągalne, ale o co kiedyś warto było walczyć. Dziś każdy mija tę figurę z obojętnością, ledwo ją dostrzegając. Cała uwaga skupia się na centralnie umieszczonej wspomnianej już malarskiej ramie. Ona otwiera się, by pokazać dzisiejszą elitę. Rama jest oknem na świat, jest jak telewizor i środek komunikacji. Występujące tam gwiazdy, znane z powieści Prusa wątki przedstawiają w sposób charakterystyczny dla telewizyjnej reklamy i niskiej jakości serialu. Gdy kilkakrotnie zapalają się światła, widzowie uświadamiają sobie, jak bardzo to wszystko traktuje o nich. Tak samo, gdy reżyser wprowadza zabiegi deziluzji, by zatrzeć granicę między życiem, a kreowaną przez niego fikcją. Wprost mówi, że jesteśmy wszyscy sterowani, wtłoczeni w ramy obrazu. Fetysz obrazu funkcjonuje jako nadrzędna charakterystyczna cecha naszej mentalności, całej naszej kultury. Nie jest to bardzo odkrywcze, przecież mocno w swojej późnej twórczości akcentował ten problem Federico Fellini. Zresztą Rubin podkreśla to w sposób dosłowny, wstawiając scenę pokazu mody, będącą cytatem z "Rzymu".

Wokulski dąży do zdobycia Łęckiej, jednak to nie miłość jest dla niego główną motywacją. Może ją kocha, zdaje się mówić reżyser, może nawet bardzo, ale trzeba pamiętać, że w rzeczywistości Rubina nie wybiera się kobiety, ale wybiera się świat. Izabella to rzecz, która przysporzy młodemu dorobkiewiczowi prestiżu, wprowadzi do elity, do której nie dają wstępu same pieniądze.

Duże zastrzeżenia można mieć do gry aktorskiej. Najpoważniejszym zarzutem byłby brak dobrej dykcji. Aktorów niezbyt dobrze słychać. To wrażenie pogłębia w niektórych scenach zbyt głośna dyskotekowa muzyka, która na dobrą sprawę niewiele wnosi do spektaklu, zagłuszając tylko partie dialogowe. Na wyróżnienie zasługuje Michał Chorosiński, który stworzył niebanalną, pogłębioną psychologicznie kreację Rzeckiego. Również Marian Czerski, grający rolę Barona Dalskiego, na tle całego zespołu aktorskiego jest wart zapamiętania.

Wiele rzeczy razi w tym spektaklu. Jest nawet ciekawy w formie, jednak banalność sensów, które przekazuje, sprawia, że mamy wrażenie oglądania przemyślanej na zewnątrz, ale pustej w środku zabawy. Z tego powodu nie pomagają dobre rozwiązania scenograficzne, które zaczynają się jawić jako efekciarskie triki. W tym przedstawieniu technika góruje nad myślą. Brakuje jakiegokolwiek twórczego podejścia do tematu. Trzeba powiedzieć, że modnego tematu, który często ostatnio pojawia się w teatrze. Postrzeganie gwiazd popkultury jako współczesnych bogów proponował niedawno choćby Jan Klata w swojej "Orestei", a nie chcąc szukać za daleko, sam Rubin w "Terrodromie" również w kilku scenach wyraźnie zasygnalizował tę kwestię. Reżyser unika wieloznaczności, treści przekazywane są w skrajnie dosłowny sposób. W jednej z końcowych scen, by nie było żadnych wątpliwości umieszcza na scenie nadnaturalnej wielkości pionek szachowy i lalkę. Widz dowiaduje się zatem, że wszyscy jesteśmy sterowanymi marionetkami, niedokończonymi kukłami, dyletantami, którzy nie potrafią stworzyć niczego, co nie byłoby kiczem. Problem w tym, że Wiktor Rubin sam wpadł w takie właśnie schematy. Dał się wtłoczyć w ramy bieżących teatralnych trendów. Sam stał się manekinem. Ostatnio bardzo modnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji