Artykuły

Na scenie porządnie, ale blado

"Opera za trzy grosze" w reż. Waldemara Wolańskiego w Teatrze Arlekin w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

"Opera za trzy grosze" w Arlekinie to porządny spektakl lalkowy dla dorosłych, który będzie - uczciwie - grany dla nich wieczorami. Szkoda, że jubileuszowej produkcji nie sposób skomplementować niczym ponadto.

Teatr Lalek "Arlekin" 60-lecie obchodzi premierą "Opery za trzy grosze" Bertolda Brechta z muzyką Kurta Weilla, powszechnie znaną opowieścią o zależności pieniędzy i polityki. Jej pointę stanowi scena, w której gangster Mackie Majcher zostaje ułaskawiony przed samą egzekucją. Trudno opowiadać tę sztukę zarówno w recenzji, jak i w przedstawieniu. Ale z problematyzacją - problem. Więc po kolei.

Porządna scenografia Marii Balcerek - opierająca się wyłącznie na lalkach - nie zachwyca. Autorka zatrzymała się w pół drogi między ludzką sylwetką a metaforycznym skrótem. Król żebraków Peachum to nie tylko bankomat, ale jeszcze łysy łeb i przyklejone do dłoni cygaro, i skórzany fotel. Do charakterystyki dziwek nie wystarczyły koślawe nogi, rozsunięte wprost proporcjonalnie do stażu: potrzebowały jeszcze i kusych falbanek, i warkoczy złotych, i uwodzicielskich rzęs, i ust korali. Pastor ma zamiast dłoni kropidła. Gangsterzy z bandy Mackiego to karoserie wyścigowych aut: ale przecież z rękami, w płaszczach, z głowami, na których mają jeszcze okulary przeciwsłoneczne, żeby domyślili się wszyscy widzowie. Udana jest właściwie jedynie lalka królewskiego gońca: to telewizyjny spiker - gadająca głowa zawieszona w pustce telewizyjnego ekranu, obwieszonego antenami.

O stronę muzyczną "Opery " dbają muzycy na żywo. To rzecz, która poza Teatrem Powszechnym na łódzkich scenach niemuzycznych właściwie się nie zdarza, więc warta odnotowania. Ale tylko z tego powodu. Teresa Stokowska-Gajda z zespołem gra songi Kurta Weilla porządnie, "po bożemu", dzięki czemu można sobie wyrobić opinię, jak brzmiały one 80 lat temu. Na songi Waldemar Wolański miał następujący pomysł inscenizacyjny: aktorzy wychodzą na proscenium, wychodząc z ról, odłożywszy lalki. Choć nie wypuszczają z rąk ich głów. Pomysł kontrowersyjny nie z tego powodu, że nie mając zbyt wiele pomysłów na to, co z głowami począć, przeważnie machają nimi jak siatami z warzywniaka. Teatr lalkowy sam w sobie pełni rolę Brechtowskiego komentarza: wyjście do publiczności stanowi - paradoksalnie - pozbycie się tego cudzysłowu. Za to zmienia spektakl w serię popisów piosenki aktorskiej. Prawda, niektórzy z obsady (jak Joanna Stasiewicz jako Polly Peachum) potrafią dobrze śpiewać - tym bardziej szkoda, że interpretacja idzie w parze z prostolinijnością akompaniamentu. Nawet gdyby rzecz dorównywała prapremierze, nie byłby to komplement.

A prowokacja (polityczna, obyczajowa itd.) wprost dziś już się nie udaje. Teksty Brechta o zależności polityki i pieniędzy, wypowiadane z estradowym przymrużeniem oka, wypadają blado. Nie tylko za sprawą realizacji: dziś co dzień znieczulają nas czołówki dzienników; 80 lat temu sfera wiadomości jawnych dla opinii publicznej była znacznie węższa.

Nie widzę w spektaklu Waldemara Wolańskiego odpowiedzi na pytanie: po co to wszystko? Po co 18 aktorów, po co sześcioro muzyków w dwugodzinnym spektaklu? Oprócz ściśle pragmatycznego celu, by na afiszu Arlekina znajdował się porządny spektakl dla dorosłych. Więc znajduje się. Publiczność też się znajdzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji