Artykuły

W spodniach, czy w sukience?

To dowód na to, że nawet nieco zużyty i przewartościowany kulturowo motyw, dzięki przemyślanemu wykorzystaniu, nadal może stać się źródłem dobrej zabawy - o spektaklu "Pół żartem, pół sercem" w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego w Teatrze Ludowym pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.

Widok mężczyzn przebranych za kobiety i wynikające z tego perypetie bawiły ludzi przynajmniej od starożytności. Vis comica takich zabiegów w dobie teorii genderowych, czy popularności występów drag queens musiała jednak osłabnąć o tyle, że temat zmiany płci zaczyna powszechnie funkcjonować w świadomości społecznej, przestaje budzić zdziwienie i nabiera głębszego znaczenia. Jeśli do tego podobne przebieranki wpisane są w fabułę czerpiącą całymi garściami z "Wieczoru trzech króli" Williama Szekspira i znanego filmu "Pół żartem, pół serio" (reż. Bill Willder, 1959) - śmiech, czy efekt zaskoczenia budzić może już jedynie twórcze wykorzystanie i kompilacja znanych wątków, a w przypadku spektaklu - sprawna realizacja. "Pół żartem, pół sercem" na podstawie dramatu Kena Ludwiga w Teatrze Ludowym w Krakowie jest jednak dowodem na to, że nawet nieco "zużyty" i przewartościowany kulturowo motyw, dzięki przemyślanej inscenizacji - nadal może stać się źródłem dobrej zabawy.

Siłą tego spektaklu jest prostota inscenizacyjna. Akcja toczy się na pustej scenie, na której miejsce akcji wyznaczają jedynie ruchome, półprzezroczyste parawany. Ustawione jeden za drugim stają się pociągiem, rozmieszczone wokół sceny, wraz z bogatym żyrandolem oraz kilkoma dodatkowymi, zmiennymi elementami (kanapa, fotel, schodki) i drzewkami w tle - tworzą salon z wyjściem do ogrodu. Szczegóły dopowiada narrator-showman (Piotr Piecha). Taka prosta aranżacja przestrzeni tworzy wrażenie lekkości i obnaża konwencję teatralnej umowności, co przy bogactwie przeróżnych wątków i środków komicznych - pomaga uniknąć serialowej jednoznaczności, przeładowania, tautologii i tandety, o które ociera się styl dramatu.

Spektakl ujęty jest początkowo w ramę programu komicznego, w którym skecze przerywane są komentarzem gospodarza wieczoru. Zabieg ten w zamierzeniu powinien działać na korzyść spektaklu, bo dodaje wydarzeniom umowności - tu nie został jednak dostatecznie dobrze przeprowadzony. O ile na samym początku wprowadza widzów w scenkę z "Hamleta" odgrywaną przez ubogich aktorów - głównych bohaterów późniejszej intrygi - tak w kolejnych scenach, gdy fabuła nabiera spójności, tylko zwalnia tempo spektaklu. Brak mu scenicznego uzasadnienia (oprócz odwołania do teatru elżbietańskiego - tu jednak niezbyt nośnego) i co ważniejsze, wyrazistości. "Gospodarz" szybko jednak usuwa się w cień, by zostawić pole do popisu aktorom.

Bohaterami spektaklu są dwaj ubodzy aktorzy: Leo Clark (Tomasz Schimscheiner) i Johnny Gable (Piotr Pilitowski), dorabiający graniem scenek z Szekspira. By zdobyć pieniądze na "rozwój kariery", przebierają się za zaginione kuzynki bogatej, umierającej staruszki, które mają odziedziczyć po niej większość majątku. Gdy, jako dwie ekscentryczne damy, docierają do jej posiadłości, okazuje się, że staruszka trzyma się całkiem nieźle - więc na jej pieniądze muszą jeszcze poczekać. Naturalnie ich pobyt w rezydencji obfituje w liczne perypetie miłosne: Leo i Clark zakochują się, a i sami stają się obiektami westchnień kobiet, jak i mężczyzn

Zmiany kostiumów i tożsamości, nietrafione namiętności i pomyłki posłodzone całą gamą dowcipów (czasem dość niewybrednych) - mogłyby jedynie żenować i zniesmaczyć, gdyby nie lekkość i brawura aktorska. Postaci "Pół żartem, pół sercem" to nieskomplikowane typy stworzone za pomocą sugestywnych kostiumów i kilku wyrazistych, ale nie nachalnych gestów, czy charakterystycznego tonu głosu. Leo jest więc patetycznym, pełnym rozmachu idealistą jako mężczyzna, ekscentryczną damą jako kobieta. Clark - lekko znudzonym i zniechęconym przeciętniakiem w odsłonie męskiej, dziecinną, beztroską, podstarzałą dzierlatką w odsłonie żeńskiej. Wybranki ich serc to: głupiutka, ale śliczna - Audrey (Iwona Sitkowska) nosząca kolorowe, skąpe sukienki i, na początku, blond perukę oraz skromna, ubrana w długą spódnicę i białą bluzkę, narzeczona pastora - Meg (Katarzyna Tlałka). Ciotka (Maja Berełkowska) to leżąca pod kroplówką, ale mimo to dość energiczna staruszka o ciętym języku i mocnym charakterze. Lekarza (Andrzej Franczyk) najlepiej określa jego nazwisko - Killer, bo zamiast leczyć, wciąż obwieszcza śmierć pacjentki. Jego syn - Bob (Marcin Stec) - zakochany po uszy w Audrey jest typem grzecznego, nieporadnego chłopczyka w niemodnych spodniach, białej koszuli i kamizelce. Pastor (Piotr Pilitowski) zaś to obłudny, zachłanny lubieżca. Oczywiście, większość z postaci przeżywa diametralną metamorfozę - zaznaczoną równie wyraziście. Aktorski dystans, energia, widoczna zabawa i gra z rolą i postacią oraz wywarzone środki aktorskie - nadają kreacjom niewymuszonego charakteru, bronią postaci od niepotrzebnej, zabijającej dowcip przesady i tautologii. Umożliwiają też wybrzmieć komizmowi słownemu - momentami tak przeładowanemu i nachalnemu, że nie zniósł by dodatkowych "fajerwerków".

Dystans, z jakim podawana jest fabuła, pomaga też wybrzmieć licznym cytatom z dramatów Szekspira. Co prawda, zostają one odarte ze swojej dwuznaczności, ale za to zachowują sceniczną atrakcyjność i są świetnie wpisane w tkankę spektaklu - a to chyba dla farsy najważniejsze.

Wszystko to sprawia, że niemal trzygodzinną farsę ogląda się ze szczerą przyjemnością, od czasu do czasu wybuchając śmiechem lub chociaż uśmiechając się pod nosem. Momenty nudy, choć się zdarzają, są na tyle rzadkie, że w perspektywie całości pozostają prawie niezauważalne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji