Artykuły

Zagram , zatańczę, ugotuję

Nienawidzi podróży. Jako studentka kursowała między Krakowem a rodzinnym Raciborzem. Kilka ostatnich lat spędziła w pociągu, jeżdżąc do Warszawy, gdzie powstaje serial "Twarzą w twarz". Nie pomogło wynajęcie mieszkania - MAGDALENA WALACH jest także aktorką krakowskiego Teatru Bagatela. Nie chciała porzucić czechowowskich ról, więc nadal jest w podróży.

Przed kamerą pracuje po kilkanaście godzin, bo uważa, że aktor, gdy ma propozycje, musi grać. Ale z gotowania obiadów nie zrezygnowała. Nie chce, żeby mąż i dwuletni synek jedli poza domem, więc o północy robi pomidorową. MAGDALENA WALACH uważa się za szczęściarę. Jako młoda aktorka nie musiała szukać pracy, jako młoda matka - rezygnować z niej.

Twój STYL: Przygotowałaś noworoczne postanowienia?

Magdalena Walach: Nie. Podobno trzeba sobie wtedy zrobić rachunek sumienia, podsumować, ustalić zadania na kolejny rok. Brzmi dobrze, ale nie wiem, czybym wytrwała... Lepiej chyba zrezygnować z postanowień, człowiek ma lepsze samopoczucie. Pod koniec roku nie dręczą wyrzuty, że coś się zawaliło.

TS: Czyli w nowym roku bez zmian?

MW: No, jest jedna rzecz, o której myślę: chciałabym pójść do szkoły bezpiecznej jazdy.

TS: Prowadzenie samochodu po lodzie?

MW: Nie tylko o to chodzi. Na planie "Twarzą w twarz" byłam świadkiem wypadku. Samochód, który prowadził Paweł Małaszyński, dachował. I pomyślałam, że właściwie ja mogłam w nim siedzieć. Kręciliśmy scenę pościgu. W jednym aucie był Paweł, a w drugim Szymon Bobrowski i ja. To nasz samochód mógł wyjechać na śliskie lotnisko i to my mogliśmy źle skończyć. Przeraziło mnie to potwornie. Byłam skuta kajdankami, nie miałabym szansy na jakąkolwiek obronę. Stąd moje postanowienie: chcę się nauczyć jeździć po śniegu, wodzie itd. Zapiszę się na kurs w nowym roku, może się uda. Na razie wzięłam udział w jeździe po trudnym terenie. Pierwsze spotkanie z terenówką. Miłe przeżycie.

TS: Postanowienie: terenówka?

MW: Nie, corvetta. Zupełnie nie przypomina terenówki.

TS: Jeździsz szybkim samochodem?

MW: Tak. I rozumiem ludzi, którzy mogą ulec fascynacji autami. Gdzieś czytałam, że człowiek, wsiadając do takiego samochodu, dostaje małpiego rozumu. To chyba prawda. Zwłaszcza jeśli czuje się moc silnika. Chodzi o to, że panuje się nad czymś nieokiełznanym...

TS: Łamiesz przepisy na wylotówkach?

MW: Muszę o tym mówić?

TS: Ależ nie. Powiedz tylko, że zawsze przestrzegasz ograniczeń.

MW: Noga z gazu to podstawowa rzecz. Sądzę, że trzeba być naprawdę silnym, siadając za kółkiem sportowych samochodów. Trzeba uważać, żeby nie dać się ponieść.

TS: Oprócz jazdy samochodem masz jakieś wariactwo?

MW: Nie. Jestem normalna. Nie mam szafy zawalonej butami.

TS: Normalna, ale niewątpliwie w dobrym okresie życia...

MW: Staram się wykorzystać jak najlepiej to, co życie stawia mi na drodze. I tyle.

TS: Trzymajmy się faktów: udane małżeństwo, wspaniały syn, satysfakcja, popularność, nagrody, dobre samochody. Czy może być lepiej?

MW: Jasne, że się cieszę, tyle się wydarzyło. Jestem naprawdę wdzięczna losowi. Wszystko razem daje mi poczucie wartości. Ale dla mnie sukcesem jest to, żeby mój syn był szczęśliwy. Jeśli spędzę miło dzień, to też sukces. Cieszy mnie moja praca, jestem w końcu po liceum ekonomicznym i mogłabym siedzieć za biurkiem...

TS: Każą tańczyć - tańczę, biegać z pistoletem - biegam

MW: Sukcesem właśnie jest odnaleźć w tym frajdę. I siebie. Żeby było prawdziwie.

TS: A co robiłaś w liceum ekonomicznym?

MW: Uczyłam się języków. To była szkoła z dwoma językami, bardzo mnie to wówczas interesowało. Myślałam o anglistyce, zostaniu tłumaczem. Ale to był słomiany zapał, miałam tysiące pomysłów: chciałam malować, rysować. Tylko o aktorstwie nie myślałam. To wyszło jakoś przypadkiem. W liceum brałam udział w konkursach recytatorskich, polonistka namówiła mnie, żebym spróbowała sił na egzaminach. A ja chciałam się sprawdzić. Byłam chora, więc mama zawiozła papiery do szkoły teatralnej i na politologię na uniwersytecie. Poszłam na egzaminy do szkoły, przyjęli mnie, więc na uniwersytecie już się nie pojawiłam.

TS: Podobno mama też zdała do szkoły aktorskiej?

MW: Brała udział w konkursach recytatorskich. Pewnego razu wygrała ten ogólnopolski. Nagrodą była możliwość nauki w szkole teatralnej. Mój dziadek się nie zgodził. Ale o ile wiem, mamie nie jest przykro, że nie poszła tą drogą. Została chemikiem, potem pełnoetatową mamą, w końcu założyła z tatą firmę.

TS: Mama jest wzorem dla Ciebie?

MW: Chciałabym być dla syna chociaż w małym stopniu taką mamą jak ona dla mnie, siostry i brata. Poświęcała nam mnóstwo uwagi. Potrafiła rozmawiać do drugiej w nocy. Na wszystkie tematy. Kiedy potrzebowaliśmy, była naszym kumplem, przyjacielem. W ogóle potrzebę przyjaźni zaspokajałam w domu. Miałam siostrę, brata, rodziców. Nie musiałam szukać powierniczek swoich tajemnic wśród koleżanek. Do dziś mam znajomych, kolegów, koleżanki. A przyjaciółek nie. Moją prawdziwą przyjaciółką jest siostra. Rozmawiamy o wszystkim.

TS: Nie brakuje Ci jej? Siostra wyjechała daleko. To tak, jakbyś nie miała przyjaciółki...

MW: Fakt, wyjechała, ale świat nie jest aż taki duży. Widziałyśmy się cztery miesiące temu. Ale wciąż bardzo długo rozmawiamy. W dobie telefonów, internetu odległość nie ma znaczenia.

TS: Do laptopa trudno się przytulić...

MW: Nie narzekam na brak ciepła.

TS: Rodzice zostali w Raciborzu. Jak patrzysz na to miasto dziś?

MW: To miejsce, w którym przeżyłam pół życia. Oczywiście nie ma warszawskiego pędu. I na tym polega jego urok. Ma swój klimat.

TS: Chciałabyś żyć w Raciborzu?

MW: Chciałabym. Tęsknię. Zawsze tęskniłam. Musiałam się odnaleźć w dużym mieście, a w Warszawie czułam się zagubiona. Nieprawdopodobna pustka. Ludzie żyją intensywnie. Nie czułam tego w Raciborzu, Krakowie. Poczułam w Warszawie. Na początku to było obce miasto. Teraz oswoiłam je jakoś, nauczyłam się czuć dobrze. Nie jestem w nim sama, łatwiej mi.

TS: W duszy jesteś dziewczynką z Raciborza?

MW: Tak.

TS: Umiałabyś tam żyć? Zmieniłaś się chyba?

MW: Bo jestem popularna? Dziś popularność jest, jutro jej nie ma. Będzie piętnaście tysięcy blondynek i rudych na moje miejsce. Tamto życie toczy się po prostu innym rytmem. Warszawa to szybko działająca maszyna.

TS: Chcesz wrócić?

MW: Tak. Kupić kawałek ziemi. Jesień życia jest tam fantastyczna. W Raciborzu są moje korzenie. Tam dorastałam. Nie przesadziłam się z korzeniami. Jestem stamtąd.

TS: A kiedy pierwszy raz wyjechałaś na dłużej? Na studia do Krakowa? Wstrząs?

MW: Do tamtego momentu byłam zawsze z rodziną. Zżyta z rodzicami, rodzeństwem... Nie chodzi nawet o radzenie sobie w obcym mieście. Nie mogłam sobie dać rady z tęsknotą za domem, najbliższymi. To było naprawdę trudne. Godzinami rozmawiałam przez telefon. W akademiku był jeden ogólnodostępny, na korytarzu. Wisiałam na nim godzinami. A wszyscy wokół: "kończ, blokujesz telefon". Często przyjeżdżałam do domu. Na początku co tydzień. Dosłownie na parę godzin. Żeby pobyć. W szkole pracowaliśmy również w sobotę. O 18 wsiadałam do autobusu, jechałam cztery godziny, spałam i w niedzielę o 14 znów do autobusu. Ładowałam akumulatorki i mogłam przeżyć kolejny tydzień.

TS: Lubisz podróże?

MW: Nienawidzę. Pociągów, lotnisk. Nienawidzę.

TS: Kiedy znienawidziłaś?

MW: Zawsze tak miałam. Nauczyłam się jakoś z tym radzić, wstawać o czwartej, przyjeżdżać na plan, wieczorem wrócić do domu. Nocowanie w Warszawie nie wchodziło w grę. Nauczyłam się nie mieć niepokoju na dzień przed wyjazdem. Sam wyjazd nie jest trudny. Wieczór przed - owszem. Staram się, żeby wszystko było tak zorganizowane, żebyśmy - ja, mój mąż i syn - mogli być razem. Na co dzień mieszkamy w Krakowie. Ostatnio przez osiem miesięcy w Warszawie - z powodu Tańca z gwiazdami i serialu. Teraz wróciliśmy do Krakowa.

TS: Co mówi syn, kiedy wychodzisz z domu na tydzień?

MW: Wychodzę na kilka godzin, maksymalnie na kilkanaście. Mówi: "Wyjdziesz, mamuniu, ale wrócisz?".

TS: Nie robi Rejtana w drzwiach?

MW: Nie protestuje, bo nic zostawiam go na dłużej.

TS: Dziecko zmienia?

MW: Życie zmienia się diametralnie, kiedy zjawia się mała istota całkowicie zależna od ciebie. Ona kieruje całym naszym światem, wszystko kręci się wokół niej, wszystko robi się z myślą o niej. Jest się rodzicem. To najważniejsza rola.

TS: Zdarza Ci się dzwonić do mamy z prośbą o pomoc, radę?

MW: Wychowanie to trudna sprawa, każde dziecko jest inne. Oczywiście są też problemy ogólne. Zwłaszcza wcześniej, kiedy Piotruś był bardzo mały i nie mogłam sobie poradzić z jego kolkami, wtedy owszem, dzwoniłam. Teraz dziecko samo nam podpowiada, czego chce, co lubi. Próbujemy sobie radzić sami, prowadzić dom. Ja chodzę po zakupy i gotuję obiady. Nie jemy poza domem.

TS: Znajdujesz czas, żeby być kobietą domową?

MW: Muszę, zależy mi na tym, żeby mój syn zjadł zupę, którą przygotowała mama, a nie kupioną w hipermarkecie.

TS: Zupę może jeszcze przygotować pani. Za pieniądze. Też dobrą.

MW: Może, ale skoro do tej pory się udawało, dawałam radę, mam nadzieję, że nadal będę potrafiła godzić pracę z domem. To bardzo trudne. Zawsze któraś strona cierpi.

TS: Wstajesz o czwartej?

MW: Odwrotnie. Późno się kładę. O północy pomidorowa.

TS: Szacunek. Tata nie ugotuje?

MW: Oczywiście. Ale ja chcę zrobić to sama. Jestem uparta. I racjonalna. Może powinnam być księgową...

TS: Myślisz, że tak byłoby lepiej?

MW: Nie wiem, czy lepiej. Wracałabym do domu o określonej godzinie, wszystko byłoby do przewidzenia. Pomimo to moje życie wydaje mi się uporządkowane, choć w tym zawodzie nie ma żadnej pewności. Dziś pracuję, jutro mogę nie pracować. Niepewność jest wpisana w ten zawód. Dlatego tak cenię teatr, jest bezpieczniejszy. A ja potrzebuję poczucia bezpieczeństwa. Więc nie zrezygnuję z teatru. Trwają fantastyczne przygody zawodowe, ale to wszystko się kiedyś skończy... Wybrałam zawód podwyższonego ryzyka.

TS: A udaje Ci się od niego odciąć, zapomnieć? Czy kroisz marchewkę i myślisz?

MW: Bywa i tak. Ale gdybym zawsze myślała o roli, zacięłabym się w palec. Marchewce staram się poświęcić całą uwagę. I oddzielać dom od pracy. Inaczej chyba nie mogłabym mieć rodziny.

TS: W "Twarzą w twarz" też jesteś matką. Uciekacie z dzieckiem. Przekładasz to jakoś na życie?

MW: Trudna rola. I trudno z tym sobie poradzić. Nie tylko mnie. Paweł Małaszyński też jest ojcem czterolatka. Pracowaliśmy nad odcinkami nowej serii prawie pięć miesięcy. Utrzymać tego rodzaju emocje przez tak długi czas to naprawdę wyczerpujące.

TS: Odcinasz się?

MW: Inaczej bym zwariowała. Można to nazwać dystansem.

TS: Jesteś wybuchowa?

MW: Kiedy jestem przemęczona, podenerwowana. Pracuję na swoich emocjach. Nie zamknę tego na klucz i nie wyjdę. Mam podwyższoną wrażliwość. I wtedy tak, bywam wybuchowa.

TS: Co Cię wyprowadza z równowagi?

MW: Drobnostka. Coś leży nie na miejscu - grzebień, szczotka do zębów...

TS: Kłótnie? Podniesiony głos?

MW: Oczywiście. Jesteśmy normalnym małżeństwem.

TS: Kiedy krzyczysz?

MW: Nie powiem ci.

TS: Wstyd?

MW: Jasne, że jest mi wstyd. Czym tu się chwalić? Pokrzyczymy i jest fajnie.

TS: Synek też się cieszy?

MW: Staramy się przy nim nie krzyczeć.

TS: Zostawmy krzyki. Jak podtrzymać ognisko?

MW: Rozmawiać. Żadne odkrycie Ameryki. Jeżeli ktoś ma receptę, niech się podzieli. Ja jej nie mam. Przede wszystkim trzeba próbować zrozumieć partnera. Człowiek na szczęście jest skomplikowany. Fascynujące, że mąż mnie zaskakuje po dziesięciu lalach.

TS: Czym?

MW: Tym, że dał sobie radę, zostając z dzieckiem. Albo sceną, w jakiej zagrał, wcześniej nie widziałam go takiego. To fajne. Albo banalną rzeczą: wie, że lubię znaleźć wspomniany już grzebień na miejscu, kiedy go Piotruś sprzątnie, więc sam odkłada. Albo - znowu banał - przyniesie mi kwiaty bez okazji. Powie: "Zobaczyłem, że ładne". I tyle.

TS: Kto kogo podrywał?

MW: Wzajemnie. Ktoś nas nazwał klasyczną parą. Może dlatego, że byliśmy normalni, wszystko było normalnie? Spotkaliśmy się po raz pierwszy podczas egzaminów na korytarzu. W tłumie innych osób. Polem na przerwach między wykładami chodziliśmy do baru Czarodziej. Na kremówki.

TS: Na studiach miałaś jakieś wyobrażenie przyszłości? Co wiedziałaś o swoim zawodzie?

MW: Oczywiście chciałam pracować jako aktorka. Naprawdę jestem szczęściarą, ominęło mnie spotkanie z brukiem. Ludzie, którzy kończą szkołę, mają nierzeczywiste wyobrażenia. Po dyplomie otwiera im się drzwi i mówi: "Wspaniale, jest pan aktorem, gratulujemy. Proszę sobie radzić". Człowiek zamyka te drzwi za sobą, staje na chodniku i nie wie, co ze sobą zrobić. To dość bolesne spotkanie z rzeczywistością. Mnie, dzięki Bogu, ominęło.

TS: Ty akurat spełniłaś swoje wyobrażenie?

MW: O tyle, że pracuję. Mam szansę. Spełniam się.

TS: A czego nie udało Ci się osiągnąć?

MW: Wiem, że porażki są potrzebne, żeby móc odnieść sukces. Porażką jest, że czasami wychodzi się na scenę i... nic. Totalna niemoc. Nie zawsze jest kolorowo. Na szczęście chyba na razie nie doświadczyłam spektakularnych porażek...

TS: Przez 30 lat nie doznałaś klęski?

MW: Doznałam. Nie dostawałam ról, które chciałabym dostać. Na wielu castingach słyszałam: "Lewy i prawy profil, dziękujemy pani". Ale przecież nie pójdę się ciąć. Naprawdę mam szczęście. Jego część to dar losu. Reszta to moje własne decyzje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji