Artykuły

Danton i Robespierre

Mówi Wojciech Pszoniak, wspaniały aktor, kreujący rolę Maksymiliana Robespieree`a w sztuce Stanisławy Przybyszewskiej "Sprawa Dantona": "...żeby na przykład pokazać ambiwalentność racji, albo ich jednoznacz­ność. W "Sprawie Dantona" choć­by, u Robespierre'a. Chciałem, że­by to on miał rację, żeby można było uwierzyć, że są tacy ludzie - czyści - oddani ideałom oraz że może się zdarzyć, że to ich od­danie oznacza czyjąś klęskę. I czyjeś nieszczęście. Ale że liczy się jednak czystość pobudek, wierność ideałom i sobie. Tacy jak Robespierre, tego formatu ludzie popychają chyba świat. Jestem o tym przekonany".

Ja zaś podziwiam Dantona za to m.in., że - gdy wchodził na szafot - wyniosły i pewny swej nieśmiertelności, wyrzekł do ka­ta te oto słowa: "nie zapomnij po­kazać mej głowy ludowi; warta jest tego". To on jednak, wbrew opinii Robespierre'a i Saint-Justa, był prawdziwym "człowie­kiem 10 sierpnia", to on później, w chwili straszliwego niebezpie­czeństwa wiszącego nad Republi­ką, poderwał ludzi do walki, wo­łając, że "do zwycięstwa trzeba nam odwagi, znowu odwagi i je­szcze raz odwagi". Pisałem przed kilkunastu laty o Dantonie: "był postacią o wyjątkowo złożonej psychice. Porywczość i pasja, umiłowanie życia, żądza władzy i skłonność do demagogii, zaro­zumialstwo i cynizm, łączyły się w nim z dobrodusznością, pro­stotą i umiejętnością dochowania przyjaźni".

Za sprawą Przybyszewskiej i reżysera - Andrzeja Wajdy, dzięki wyśmienitej grze aktorów, a zwłaszcza W. Pszoniaka (Robe­spierre), B. Pawlika (Danton) i W. Kowalskiego (Saint-Just) mamy oto od kilku miesięcy swoi­sty cud sceniczny. Sztuka par excellence polityczna (ludzie ma­ją rzekomo dość "sztuki zaanga­żowanej"; widać zależy od jakości zaangażowania) porwała publicz­ność polską (i specjalistów ob­cych: wypowiadał się nawet Jean-Louis Barrault), kazała jej wpierw głęboko przeżywać , dra­mat historyczny, próbę wskrze­szenia konkretnej histerii, podjętą po to, by zrozumieć wielkie dy­lematy Historii w jej indywidual­nym i zbiorowym kształcie, a póź­niej myśleć o sensie najgłębszych spraw ludzkich, takich jak po­stęp, wolność, władza, życie samo i śmierć. "Sprawę Dantona" oglą­dałem dwukrotnie. Nie, nie oglą­dałem, uczestniczyłem w drama­cie wraz z setkami widzów. Przez trzy godziny byliśmy nie na Pra­dze, lecz w rewolucyjnym Pary­żu.

Dantona można było wynieść w zwycięskiej Francji mieszczań­skiej i mocarstwowej na piede­stał. Robespierre'a nie. Pozostał oficjalnie i historiozoficznie mon­strum, postrachem, postacią ob­rzydliwą i wstydliwą. Odcinali się od Maksymiliana nawet liczni rewolucjoniści jego - wydawało­by się - następcy. Tylko w podparyskim, czerwonym Montreuil jest ulica Robespierre'a. W sa­mym Paryżu nie.

Jednak Robespierre'a nie uda­ło się zamilczeć.

Danton i Robespierre to nie tyl­ko pojedynek dwóch wielkich in­dywidualności, dwóch tytanów słowa, to nie tylko spór dwóch racji ideowych i moralnych, to przede wszystkim dylemat wła­dzy i polityki. Przybyszewska w jednym ze swych listów wskazuje na dramat rewolucji polegają­cy na stosunku między jej wo­dzami a masami. Najpierw ogół walczył sam, uczestniczył w wiel­kiej polityce, bijąc się o "najbliż­sze, naglące konieczności", o "za­sadnicze reformy polityczne i ad­ministracyjne", później stawał się bierny, gdyż nie miał "tuż przed sobą już nic pożądania godnego". Wtedy to stale wzrastać zaczynała rola wodzów, wtedy to lud "wal­czył, gdy mu kazano - nie pro­wadząc już, lecz prowadzony".

W krytycznym momencie rewo­lucji zużyty już Danton reprezen­tował zmęczenie i partykularny interes, nie chciał i nie potrafił patrzeć daleko. Posunąłby się po­za granice dozwolonego politycz­nie i moralnie kompromisu, byle zabezpieczyć swoje i innych krót­kowzroczne interesy. Mówić o pobłażliwości i jedności narodu (jakiej?), gdy wciąż jeszcze wisia­ła nad Francją groźba klęski?

Robespieree, nie pojmujący co to osobisty interes, "nieprzekupny" i "nieskazitelny", to synteza dalekowzrocznego polityka i ideologa-utopisty. Nie chciał być dy­ktatorem i terrorystą. Był i jednym i drugim. Pragnął połączyć niezłączale: interes nowego, tworzącego się państwa rewolu­cyjnego a więc interes Francji (to co istotne, to co było esencją ży­wej Francji, utożsamiało się tej wiosny 1794 r. z Rewolucją, a tę trzeba było ratować walcząc choć­by z całym światem) i doktryner­ską utopię polegającą na szyb­kim naprawieniu dziejów i losów ludzkich, na rozpoczęcie historii niejako od nowa. Śmierć Danto­na to klęska, a zarazem koniecz­ność. Nie można wyplątać się z tego dylematu.

"Nieprzekupny" wiedział: Dan­ton jest niezniszczalny, gdyż uosabia zwykłe ludzkie cechy - zmysłowe, nieprzeparte ukocha­nie życia i jego uroków, radość z obcowania z przyjaciółmi, przywiązanie do rzeczy, czyli dóbr do­czesnych, ambicję, pychę i próż­ność. Lecz Danton nie rozumiał, że Robespierre też jest niezni­szczalny, choć Robespierrów jest i musi być mniej niż Dantonów. Cnota, żelazna wola, surowość są rzadsze od antyascetyzmu. Robe­spierre to ukochanie abstraktu-idei, to podporządkowanie siebie celowi ostatecznemu, to abnegacja absolutna, za którą płacić się musi samotnością i świadomością tego, że się zwycięstwa nie doczeka (rewolucja trwać będzie dwieście lat - powie Robespier­re).

Niektórzy uważają, że istnieje tylko wybór między postępem realizowanym antyutapijnie w polnej konkurencji i rywalizacji przez brutalne, ale twórcze do­robkiewiczostwo - sprytne, ekspansywne, cyniczne - pre­miujące silnych i pozbawionych skrupułów (gdy się wzbogacą, bę­dą fundamentem swobód, demo­kracji i liberalizmu), a surowym postępem realizowanym poprzez cnotę i wyrzeczenia, bezwzględ­nym i twardym w realizacji kró­lestwa równości i sprawiedliwo­ści, utopijnym i państwowo-wspólnotowym (gdy już rozto­pią się całkiem w kolektywistycz­nym społeczeństwie, wtedy na­stanie wolność). Jest to fałszywa alternatywa. Ludzie historyczni, a poprzez nich realizują się idee polityczne, łączą cechy Dantonów i Robespierrów. Historia jest za bogata, by długo tolerować sche­maty, choć nieraz narzuca życie według nich zainscenizowane.

Słyszałem takie oto głosy. Dan­ton to człowiek o lepkich dłoniach, lecz to wszak jego zabito po haniebnym procesie. A Robespierre i Saint-Just to morder­cy (prawda że nie płatni i że naj­więcej mordowali ci płatni i ci bezideowi). Nie bierzmy tego do­słownie. Byłoby to raczej bez­sensowne. Idzie o coś znacznie większego niż o ocenę dwóch po­staci, a raczej trzech. Idzie tu o znaną tezę, którą streścić da się następująco. Rewolucjoniści dba­ją tylko o władzę, ich czyste in­tencje (o ile takowe są) szybko się kończą, a zaczyna się dykta­tura i terror. Uciskana większość społeczeństwa (nie kontrrewolu­cja, gdzież by tam!), ludzka i li­beralna, czasami tylko musi od­powiedzieć ciosem na cios. Ale to nie ona rozpoczyna mordowanie. Otóż jest to teza fałszywa. Rewolucja to mechanizm skom­plikowany, a kontrrewolucja i białe terrory to nie są zjawiska wymyślone przez Robespierre'ów.

To nie zwycięska Komuna Pa­ryska zaczęła zabijać. Nawet potępiła ostro gilotynę. Mordować zaczęli i skończyli na mordowaniu wersalczycy. To nie Węgierska Republika Rad zaczęła mordować, lecz węgierska reakcja i między­narodowa, interweniująca zbroj­nie kontrrewolucja. Gwatemalska rewolucja Arbenza była po­kojowa i dopiero zbrojna kontr­rewolucja zaczęła - po zwycięstwie - mordować chłopów i ro­botników. To nie konstytucjona­liści dominikańscy zabijali jeń­ców w 1965 r., lecz mordowała re­wolucjonistów reakcja Dominika­ny i żołnierze obcego antyrewolucyjnego mocarstwa, zbrojnie interweniującego w sprawy inne­go kraju. To wreszcie nie rząd Salvadora Allende, szanujący wszelkie swobody partii opozy­cyjnych, wprowadził terror, lecz zastosowała go prawicowa party­zantka przed, a kontrrewolucyj­na junta po zbrojnym zamachu przeciw legalnej i konstytucyj­nej władzy.

Wiem, rewolucje (największe nawet) musiały nierzadko stoso­wać terror. Uderzały nie tylko we wrogów i winnych, wysyłały nie­raz na śmierć ludzi całkowicie niewinnych, lub "nie nadążają­cych". Sprawa jednak jest zbyt ważna i zbyt dramatyczna, by analizować rewolucje ahistorycznie i akonkretnie, bez ważenia wszystkich racji, bez dobrej woli dotarcia do prawdy. A prawda obroni się sama.

Wróćmy do "Sprawy Dantona". Proces się skończył, Danton zgi­nął, mówiąc przedtem Robespier-re'owi: pójdziesz za mną. Prze­widywał słusznie. "Nieprzekupny" wiedział, że umrze na szafo­cie. Musiał zginąć, lecz jego rzą­dy - prawda, że za wysoką cenę - uratowały najcenniejsze zdo­bycze Wielkiej Rewolucji.

Gdy Robespierre stanął na sza­focie - pisze Andrzej Zahorski - rewolucja straciła swój rozmach i swoją prawdziwą wielkość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji