Artykuły

Widzowie nie płaczą

"Oskar i pani Róża" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

Czy śmierci może towarzyszyć śmiech? To trudne, ale może

Program ma kształt koperty. Obok kartki z obsadą - papierowa chusteczka do nosa. Żeby pod kreślić ironiczny dystans? W nowoczesnym teatrze widzowie przecież nie płaczą... Ale czy jest się czego wstydzić?

NA MOKRO ALBO NA SUCHO

Współczesna scena cierpi na zaburzenia równo wagi. Albo emocje przyduszają myśl, albo odwrótnie. Przykładem nadmiaru uczuć niech będzie "Tar tak" Odii w Teatrze Słowackiego. Agnieszka Olsten tak ogniście wzięła się do kwestii kosmicznych i ("Powiem szczerze: chciałabym uporządkować świat"), że skromna powieść o mieszkańcach eks--PGR-u zamieniła się w ciąg nadmuchanych frazesów: ben Laden przeplatał się z westchnieniami o miłość, a chandra - z teorią chaosu.

Spektakli przestrzelonych w drugą stronę, gdzie brak jakiegokolwiek ognika pasji, powstaje bez liku. Niektóre - gdyby nie ten feler - byłyby arcydziełami. Weźmy jubileuszowy benefis "Za pasiewicz gra Becketta" w warszawskim Powszechnym. Zapasiewicz jest bezbłędny. Mówił na granicy słyszalności, tak, że rozumie się każde słowo. Ma wypracowane najdrobniejsze stęknięcie starego Krappa (z "Ostatniej taśmy"), panuje nad każdym drgnięciem intonacji, sensem każde go przecinka. I tylko jednego nie ma: emocjonalnego impulsu od aktora do widza: coś przeży wam, bądźcie ze mną.

Tu zaprotestuje reżyser Libera, dla którego takie środki nie mieszczą się w palecie środków dopuszczalnych przy Becketcie; teksty ponurego Irlandczyka oczekują od aktora głównie precyzyjnej reali zacji partytury. No tak, ale Tadeusz Łomnicki, grając Krappa przed 20 laty, miał w sobie tę, psiakrew, zwierzęcą przyjemność grania, która jak dobry sos , ułatwiała przełknięcie trudnych kęsów. Zapasiewicz tego skąpi. Może jest wierniejszy Beckettowi, ale w rezultacie dostajemy koncentrat: tyle a tyle witamin, tyle a tyle kalorii. A smak gdzieś uleciał.

CHUSTECZKI DO KOSZA

Wracając do Anny Augustynowicz - od dawna przejawiała ona skłonność do wysuszania, umechamczniania działań scenicznych. Bojąc się sentymentu, dialog zmieniała w wymianę replik niczym w szermierce. Można to zrozumieć -zwłaszcza jeśli efektem destylacji bywał najlepszy kruszec. Ale uczucie suchości dokuczało - nawet w tak udanych inscenizacjach jak "Powrót na pustynię" Koltesa.

"Oskar i pani Róża" to literatura lżejsza. Nie w formie, ale w temacie. Opowiada o 10-latku skazanym na śmierć i niezwykłej kobiecie ułatwiającej mu "przejście na drugą stronę", gdy najbliżsi pozostają bezradni. Mieliśmy ostatnio parę spektakli o chorobach i śmierci irytujących kiczem i dosłownością. W szczecińskim spektaklu Wojciech Brzeziński i Anna Januszewska z ubielonymi twarzami na tle zmultiplikowanego jak w lustrach szpitalnego łóżka grają dojrzewanie do śmierci w szalonym, groteskowym skrócie. Nie demonstrują cierpienia; wiedzą o nim. I umieją sprawić, że i my wiemy.

Nikt nie płacze. Przeciwnie. Widzowie śmieją się, bo życie opowiedziane w galopującej kondensacji jest zwyczajnie bardzo śmieszne. Potem milkną. Zwłaszcza gdy do wszystkich dociera myśl o tej śmiertelnie nieżyciowej perspektywie, którą współczesna obyczajowość nakazuje zazwyczaj wymazywać z pamięci i świadomości.

Udało się Annie Augustynowicz idealnie utrafić w proporcje myśli i uczucia. Wyrzućcie tę papierową chusteczkę z programu. Tam, gdzie się trafiło w sedno, autoironia wydaje się zbędna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji