Upiory wiecznie żywe
Rzecz, którą nam przedstawił Andrzej Wajda w Teatrze na Woli dzieje się w roku 1823 w Hiszpanii. Już nie tej dumnej pani mórz, raczej osłabionej najazdami i zaplątanej w politykę wielkich mocarstw, udręczonej absolutnymi rządami Ferdynanda VII, który kilka lat wcześniej wrócił na tron; Hiszpanii po dawnemu przesiąkniętej mistycyzującym katolicyzmem, gdzie król wstrzymuje się przed przywróceniem inkwizycji tylko dlatego, żeby z nikim nie dzielić swej absolutnej władzy; Hiszpanii obezwładnionej strachem, sterroryzowanej przez Królewskich Ochotników, którzy bez przerwy polują na "Żydów, masonów i komunardów", mając bezbłędny sposób rozpoznawania ich, "bo mają ogon. Bóg nasz ukarał ich tym piekielnym znakiem ku ostrzeżeniu dusz chrześcijańskich". Skądeś to znamy, coś to nam przypomina. Na scenie ożyły upiory, które "wstają kiedy rozum śpi". Te słowa są przypisywane Goyi. I tak się nazywa sztuka: "Gdy rozum śpi". Jej bohaterem jest genialny artysta, który będąc długie lata nadwornym malarzem przetrwał jako dokumentalista swoich czasów; na jego obrazach znalazł się nie władca, ale udręczony przedmiot władzy, zwykły człowiek, którego się poniża. Był to artysta, który wymierzył sprawiedliwość otaczającemu światu. Jego sztuka zyskała przez to wymiar uniwersalny. Jest to jeden z tych mocarzy ducha, których ten udręczony kraj wydaje co pewien czas. Goya jest tu już człowiekiem starym, ma 76 lat, od przeszło trzydziestu lat jest głuchy. Ale silny, jak dąb. Z tej samej rasy wywodzi się Pablo Picasso, tak samo niezłomny, tak samo walczący z Ochotnikami Królewskimi, tyle że w innej, bliższej nam epoce. Tak samo żywotny i czynny do ostatnich dni życia. Tak samo czekający "aż zaświta". Z tej rodziny mocarnych starców pochodzi również kruchy Pablo Casals wielki muzyk, który poprzysiągł, że noga jego nie stanie na ojczystej ziemi, póki panować tam będzie faszystowska przemoc.
Ci wielcy artyści, ci niezłomni duchem wolni byli od strachu, który dławił ich rodaków. I ich wielkiego poprzednika. Bo Goya był dumny, dlugo nie poddawał się. Mimo osaczenia uważał, że król uszanuje artystę i nie pozwoli sobie na to, żeby go upokorzyć. Nie poddawał się naleganiom przyjaciół, ani błaganiom swojej wiernej 35-letniei Leokadii, z którą żył do ostatnich lat życia. Nie zgadzał się na ucieczkę. Mówił, że Hiszpania to jego dom.
Ale jest to czas pogardy, kiedy, "przestępcy są inkwizytorami", a wiara zamienia się w fanatyzm. Wtedy wszystko staje się możliwe. W "obronie wiary" pachołki wybijają szyby w oknach artysty, znaczą jego dom znakiem krzyża, który wyjmuje go spod praw.
Gwałty stają się bezkarne, sprawców nigdy się nie znajdzie. Człowiek staje się "tym za kogo go biorą", doprowadzony do sytuacji, kiedy - jak ten bezdomny pies z obrazu Goyi - "chce myśleć, ale już nie potrafi".
Sztuka Antonia Buero Vallejo jest właściwie w całości oparta na komentarzach do obrazów Goyi z okresu jego długiej samotności i na własnych refleksjach autora na ten temat. Jest to rzecz o odpowiedzialności artysty, odgrodzonego od życia przez utratę słuchu, odciętego od otoczenia nie tyle przez przebytą chorobę, co przez ostre widzenie rzeczywistości. Trzydzieści lat głuchoty wyostrzyły jego wzrok. "Ludzie zamienili się w larwy, które krzyczą w milczeniu". Tak widział Goya otaczający świat. I tak go nam przekazał.
Vallejo, jak wielu z jego rodaków, znał te uczucia z własnych doświadczeń. Przeżył koszmar wojny domowej, sześć lat siedział później w więzieniu. Walczył nie tylko o życie, bardziej o godność człowieka. Dlatego jego bohater nasuwa chwilami na pamięć Pedra Crespo, owego dumnego i niezłomnego alkada z Zalamei, którego przekazał nam Calderon. Ale Crespo nie walczył z koszmarami jak Goya. Walczył z realnym światem. Walka Goyi okazuje się trudniejsza, bo i wzrok Goyi jest nieporównanie bardziej przenikliwy. Jak wzrok każdego artysty, który musi się przebić przez zewnętrzną powłokę i dotrzeć do jądra rzeczy.
Jest to sztuka o wstrząsającej wymowie, sztuka, która wyostrza nasz słuch i nasz wzrok. Głuchy Goya zmusza nas do tego, żeby się przebić przez warstwę ciszy, która była jego światem, groźnej ciszy, skoro wycisnęła tak trwałe ślady, jak jego wielkie malarstwo. Andrzej Wajda do tego stopnia uwierzył w to co Goya robi, że zrezygnował z wielu właściwych jego wyobraźni środków teatralnych, które spotęgowałyby jeszcze fantasmagorie Goyi. Jest w tym swoim ostatnim dziele teatralnym niespotykanie ascetyczny. Zawierzył całkowicie aktorom. I miał rację. Tadeusz Łomnicki nie tylko nas przekonywa. On wstrząsa nami. Wierzy mu się w każdym momencie. Bo swoją tragedię artysty wzbogaca jeszcze tragedią starego człowieka, którego żądze nie doznają już spełnienia i żre go zazdrość. Aż do tragicznego końca, kiedy oglądamy obraz degradacji ludzkiej; człowieka złamanego, który już nie wie czy tropiące go zmory rzeczywiście pójdą "skoro zaświta", czy też jest to jeszcze jedno mamidło. To wielka rola artysty, nie gubi się w szczegółach, daje pełny ekwiwalent ludzki. Lidia Korsakówna w roli nieszczęsnej Leokadii podkreśla mocarną wielkość Goyi. - Jako młoda dziewczyna oddała się z ciekawości staremu artyście i była, jak owieczka w szponach wilka. Ona ujmuje autentyzmem kobiety, która w miłości do starca gotowa jest na wszelkie poświecenia: oddaje się zbirom, byle uchronić swojego wielkiego Francho przed upokorzeniem. Jest pełna wyrazu, skazana na porozumiewanie się z Goyą tylko na migi. To piękna rola.
Całe zresztą przedstawienie jest z owego wielkiego teatru, który staje się czymś ważnym dla ludzi o współczującej i solidarnej pamięci.