Artykuły

Mrożek to, czy nie Mrożek?

Wyszedł z tego raczej Fredro niż Mrożek - o "Indyku" w reż. Andrzeja Hrydzewicza w Teatrze Polskim w Szczecinie pisze Ewa J. Kwidzińska z Nowej Siły Krytycznej.

Mrożek na szczecińskiej Dużej Scenie Teatru Polskiego w reżyserii Andrzeja Hrydzewicza okazuje się być raczej Fredrą niźli sobą samym. Ciekawy to zabieg - płyn zmiękczający, który pozwala na to, by bez większej rozterki wyszedł widz z teatru, nieprzerażony rzeczywistością, ciągle bezpieczny w swojej współczesności. Trudno jednak przywyknąć do myśli, że podglądamy raczej komedię pomyłek, przeistaczającą się chwilami w telenowelę, zamiast gorzkiej rozprawy z obsesjami człowieczeństwa, obleczonej subtelną warstwą groteski. Broni jednak tej interpretacji sam Mrożek w didaskaliach swojego tekstu - bardzo do serca wziął sobie Hrydzewicz sugestie pisarza, by nie prowadzić komedii w stronę groteski i farsy, mimo że "Indyk" jest przecież "melofarsą w dwóch aktach". A szkoda. Widz z teatru wyjdzie zadowolony, choć nie każdy nakarmiony tym, czego się spodziewał.

W Mrożkowym "Indyku" Poeta wypowiada znamienne słowa: "O, utrzymanie mamy w tej karczmie zapewnione. Choć skromne, ale zapewnione, wystarczy, żeby żyć. Widoków na przyszłość niewiele, ot, aby, aby. Za to jest ciepło, choć trochę śmierdzi, ale nie za bardzo". Wydawać by się mogło, że już u początku sztuki Poeta zarysowuje nie tyle krajobraz i klimat sceny (kto nie czytał "Indyka" nie ma szans, by bez kilkukrotnych wyraźnych podpowiedzi bohaterów domyśleć się, że rzecz dzieje się w karczmie), mówi bardziej o tym, co czeka widownię przez kolejne trzy godziny. Owszem, wystarczy, by się uśmiać, by z zaciekawieniem przyglądać się scenie, ale szkoda, że tak mało odoru, tak mało dyskomfortu, który funduje w swoim tekście Mrożek. Za ciepło jest. Sięgnięcie po "Indyka" i skomentowanie nim dzisiejszej zblazowanej rzeczywistości jest, wydawałoby się, potrzebnym zabiegiem, wepchnięciem kija między żebra człowieka dręczonego codzienną rozterką "po co" i "dlaczego". Jednak siła uderzenia ze sceny jest zbyt mała, by dosięgła dotkliwie, choć już same postaci są skonstruowane tak, że wyraziście powinny kąsać.

Otóż w rzeczonej karczmie, która raczej przypomina szalony dworek wariata, gdzie nic nie dzieje się bez zakrzywień, zalegają "dekadenci", których jedyny powód wzajemnego tolerowania się to fakt, że nikomu nic się nie chce, że każda próba wyrwania się z marazmu (Poeta z nudów niszczy dzieła klasyków, a Kapitan, miast werbować żołnierzy, nieudolnie podejmuje naukę gry na skrzypcach) jest nieudana i upewnia tylko, że najbezpieczniej jest tkwić w stanie permanentnej impotencji. Dziwne to miejsce, nawet indyk oddala się zniechęcony, choć już, już zbliżał się do kur "w celach zupełnie jednoznacznych". Dużo na scenie o tym paplaniny, tekst wiernie dość, klasycznie przekalkowany na scenę. Punkt ciężkości przeniesiony jest jednak na postać Laury, kochanki Rudolfa, która później staje się obiektem westchnień Poety. Ten z Rudolfem stanie do pojedynku, a w tym czasie Kapitan serce kobiety podbijał będzie niewybrednymi żartami i przechwalankami o podnoszeniu sztangi. Ot, serialowa historyjka

Tymczasem Książę próbując Królestwo swoje wybić z marazmu, szukając motywu, który jeszcze obudzi człowieka w człowieku, postanawia za wszelką cenę stworzyć instytucję PKP, czyli Parę Kochanków Państwowych. U Mrożka miłość i zabiegi mężczyzn to pretekst, by ukazać rozpacz i kompulsywność zachowań, w Teatrze Polskim ta druga płaszczyzna traci na wyrazistości. Nieoczekiwanie jednak zarysowana zostaje na scenie swoista analiza ciemnej strony psychiki kobiety. Laura nie jest kochanką. Nie udało się Chrulskiej zostać symbolem romantycznej miłości. Jest zimna i blada - albo leży jak kłoda na stole albo wije się jak opętana dookoła mężczyzn. Nie przekonuje opowiadając o romantycznej ucieczce z Rudolfem (z kolei on w uniesieniu swym romantycznie infantylnym prawie się zatraca), o więcej uczuć podejrzewać można by, wydaje się, metroseksualnego Księcia (Jacek Piotrowski) i jego przyjaciela, Pustelnika, który bardziej przypomina Panią Wiosnę albo radosnego chochlika z baśniowego lasu (choć przecież to on jest zaciętym strażnikiem prawdziwie konserwatywnych zasad etycznych). Chrulska stworzyła postać wyrafinowanej kokietki, najwyraźniej zawieszonej w narkotycznych stanach, przeegzaltowanej do granic możliwości, manipulującej naiwnymi mężczyznami. Kobieta bez uczuć, czerpiąca satysfakcję z udowadniania sobie samej swojej nad nimi władzy. Wrażenie mam jednak, że wyszło to niechcący, że nie o to miało chodzić. Świetnie swojego rubasznego bohatera prowadzi Adam Zych (Kapitan), przekonujący jest też Marek Żerański (Poeta). Jak już się rzekło - Jacek Polaczek rozbraja dystansem wobec swojej postaci (Starzec z Gór-Pustelnik), zabiegu tego próbuje też Sławomir Kołakowski (Rudolf), naigrywając się sam ze swego romantycznego tonu, jednak zdarza mu się przytulić tu i tam do nieciekawej konwencji werterowskiego bohatera.

W tym dziewiętnastowiecznym, dość dziwacznym dworku-karczmie czas swój na bezsensownej paplaninie spędzają też chłopi. Fantastyczny pomysł, lekki przerywnik akcji, który uwalniając śmiech, najwyraźniej nakazuje nad tą reakcją się zastanowić. Chłopi w garniturach wydają się brać udział w konferencji prasowej albo w przesłuchaniu komisji śledczej. Przysypiają przy mikrofonach, by budzić się co czas jakiś i w pomieszaniu gwary z tonem zblazowanego polityka opowiadają sobie o tym, że siedziała baba na cmentarzu, trzymając nogi w kałamarzu Świetny, wyrazisty, demaskujący zabieg sceniczny.

Podobnie też wyjątkowym momentem jest w tym odartym z muzyki spektaklu chwila, kiedy w duszy prostego Kapitana zaczyna grać; nostalgiczne, przejmujące skrzypce aż bolą widza, w powietrzu zawisa żałość i roztacza się domysł, jak bardzo nihilizm i dekadentyzm tych wariatów na scenie jest kompensacją uciekającego człowieka. Drugie wejście skrzypiec żegna widza ze sceną - Kapitan fałszywą nutą przegania spokój i wygodę teatralnego fotela, zapanowuje wizja wszechogarniającego, bulgoczącego indyka, który wydziobuje resztki ideałów, nie pozwalając się nawet okruchami karmić maluczkim. Tak sobie wyobrażam zamiar reżysera, jednak zabrakło wyrazistości, coś pozostało niedopięte. Tak jak niezamierzony upadek Adama Zycha na początku przedstawienia, jak odpadające sztuczne rzęsy Księcia u samego końca sztuki (notabene - ciekawy zabieg: specyficzne ruchy ogromnymi, sztucznymi rzęsami komicznie przeobrażały twarz Księcia w twarz drewnianej lalki animowanej przez lalkarza), tak - mam wrażenie - pewne szczegóły zapomniano dopieścić, by spełnić oczekiwania publiczności, która przyszła na sztukę, by dotknąć Mrożka (choć zapytał ktoś: dlaczego by nie piłować pazura?).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji