Artykuły

Goya na Woli

Zdarzają się od czasu do cza­su w stolicy przedstawie­nia godne tej nazwy, i jeśli nawet trudno uznać je za arcydzieła, stają się wyda­rzeniami, choćby przez to, iż w ogóle warto o nich mó­wić serio: wszystko jedno, kry­tycznie czy z entuzjazmem. I tak nowa premiera wolskiej sceny - "Gdy rozum śpi..." Antonio Buero Vallejo w insce­nizacji Andrzeja Wajdy, zysku­je na znaczeniu już przez to, że jest czymś więcej niż nieudol­ną artystyczną i problemową siekaniną, jakie w niespotyka­nej dotąd ilości oglądać można od paru miesięcy w Warszawie.

ZYSKIWAĆ KOMPLEMENTY z braku konkurentów - nie jest to może zbyt wiele, prawdą jest jednak, że wszelkie zalety nabierają blasku, gdy można im przeciwstawić tylko mierność albo wady. "Gdy ro­zum śpi..." - spektakl oparty na cie­kawym tekście, stworzony przez ar­tystów miary Tadeusza Łomnickiego, Andrzeja Wajdy i Krystyny Zachwatowicz, w teatrze zezwalającym na wielorakie eksperymenty w za­kresie komponowania przestrzeni scenicznej, operowania światłem etc. łatwo - i nawet zasłużenie - może pretendować do tytułu najciekaw­szej od czasu "Pluskwy" stołecznej premiery. Ale nie znaczy to jeszcze, iż jest realizacją wybitną czy nawet bardzo dobrą, choć wolno było ocze­kiwać, że się nią stanie.

Nadzieje budził już sam utwór o tytule zaczerpniętym ze sławnego cyklu, "Caprichos" Goyi, powstałego w latach 1793-1799. Inaugurująca cykl rycina "Gdy rozum śpi, budzą się potwory" przedstawia śpiącego artystę, otoczonego przez niesamowite, choć realistyczne stwory: nieto­perze, sowy i koty. Bohaterem sztuki jest zresztą Goya z okresu później­szego: akcja określona jest wyraź­nie - rok 1823, Madryt, tuż przed opuszczeniem przez artystę Hiszpanii. Rok ów zamyka etap biografii i twórczości szczególnie dla monografistów Goyi fascynujący: lata 1819 - grudzień 1823, gdy całkowicie niemal od świata izolowany - i przez ponad już trzydziestoletnią głuchotę, coraz trudniejszą do znie­sienia, i z wyboru - zamknął się w swej nowo zakupionej posiadłości, zwanej Quinta del Sordo, by pokry­wać ściany owego "Domu Głuchego" niesamowitymi "czarnymi malowi­dłami", w których dopatrywano się śladów postępującego obłędu.

Moc przyczynków dotyczących owej twórczości, przepełnionej wi­zjami, które w istocie zdają się umykać kontroli umysłu - nie roz­strzygnęła sprawy, w jakim stopniu była ona wynikiem choroby, a w ja­kim zaś podsumowaniem gorzkiej wiedzy o rzeczywistości, w ojczyźnie malarza szczególnie okrutnej.

Goya ze sztuki Buero Vallejo jest w każdym razie artystą i człowie­kiem świadomym, choć nękanym przez urojenia i omamy, które zdoby­wają rację bytu równą - jeśli nie większą - zjawiskom tzw. "real­nym". Widzimy go tu jako wielkie­go inkwizytora swych czasów, któ­ry (...) z niepokojem i smutkiem mie­rzył swym wzrokiem malarza eni­gmatyczną twarz Człowieka, by po­służyć się słowami, jakich użył Michał Walicki, charakteryzując twór­czość Boscha.

Owa pełna świadomość bohatera, który nawet wobec własnych rojeń, stara się zachować pewien (nie zaw­sze, oczywista, osiągalny) dystans - jest dla Buero Vallejo szczególnie ważna. Jego utwór nie ma być bo­wiem próbą zgłębienia psychicz­nych uwikłań wybitnego artysty. W każdym razie sztuka nie abstrahuje od warunków społecznych i polity­cznych, które od dawna - i coraz mocniej - rzutowały na jego dzieło, a więc i na świat wewnętrznych przeżyć. Tytuł "Gdy rozum śpi..." do­tyczy więc przede wszystkim epoki terroru, jaki zapanował w Hiszpanii po objęciu władzy (1814) przez Fer­dynanda VII, terroru coraz bezwzględniejszego. Rok 1823 kończy wszak trzyletnią dyktaturę liberałów pod wodzą okrutnie straconego ge­nerała Riego, jest też datą powsta­nia osławionego ugrupowania "Ochotników królewskich" i przywró­cenia monarchii absolutnej. Praw­dziwą tragedię Goyi wyznacza tu nie jego psychiczna i fizyczna izolacja, nawet nie prześladowania, na jakie w końcu 1823 r. zostaje narażony, a jego końcowe załamanie, zdrada własnej "wolności" i "niepodległo­ści", której wyrazem staje się zgoda na ucieczkę z ojczyzny.

W tym sensie "Gdy rozum śpi...", sztuka, która poprzez portret wiel­kiego artysty wyraża zasadnicze ide­owe założenie autora, upatrującego źródeł współczesnego tragizmu wła­śnie w konflikcie między przymusem i wolnością. Pisarza wierzącego w społeczne posłannictwo sztuki i dają­cego tej wierze wyraz zarówno swą biografią osobistą, jak artystyczną. Jest to wiara autentyczna, i co tu kryć, dość dziś rzadka, nawet w krajach, których rzeczywistości społecz­nej nie da się porównać z lekcjami okrucieństwa, przez jakie przecho­dziła Hiszpania. Daje jej Vallejo wyraz wprost, bez modnego, wygod­nego sceptycyzmu:

Istnieje pogląd, że siły społeczeń­stwa konsumpcyjnego są tak wiel­kie, iż pochłaniają i anulują to, co jest przeciwko nim wymierzone. Te­oria ta jest moim zdaniem, fałszywa, ponieważ w konflikcie między pisarzami i społeczeństwem przypi­suje całą moc społeczeństwu a nie pisarzom.

Nie zgadzam się również z tymi, którzy głoszą, że w warunkach przeciwnych postępowi społecznemu pi­sarz powinien milczeć lub wybrać uchodźstwo, by nie fałszować swojego dzieła. Sądzę, że każdy prawdziwy pisarz winien, mimo wszystko, sta­rać się przemawiać do swojego na­rodu i jak długo może trwać u jego boku.

W odróżnieniu od wielu specjali­stów od dzieł "aluzyjnych" i "uni­wersalnych" jest też ten artysta (dziś 60-letni) przekonany, iż teatr i dra­mat społeczny pełnić może swe pra­wdziwe funkcje tylko wówczas, gdy osadzony jest w konkretnej sytuacji i ma konkretnego bohatera. Przypo­mina to w jakimś podstawowym za­łożeniu choćby poglądy naszej Sta­nisławy Przybyszewskiej.

Nazwisko to przywołuję tu nie bez powodu. Zainteresowanie Wajdy sztuką hiszpańskiego pisarza ma nie­wątpliwie związek z jego niedawną inscenizacją "Sprawy Dantona" (pro­jekt wystawienia "Gdy rozum śpi..." powstał zresztą wcześniej, wedle in­formacji z grudnia 1974 r. w "Dialogu" - miał ją Wajda wystawić już wówczas w Starej Prochowni). Przy czym dramat Buero Vallejo dostar­czał bardziej efektownych podniet czysto teatralnych. Choć główna pro­blematyka "Gdy rozum śpi..." zawie­ra się w dialogu, żąda ten utwór li­cznych zabiegów "pozaliterackich". Akcji towarzyszyć mają projekcje dzieł Goyi z lat 1919-23, ma też zo­stać przywołany i uosobiony świat gnębiących go majaków. Widz ma tu być głuchy jak Goya: będzie Goyą. Nie usłyszy tych, których on nie sły­szy, a usłyszy to co gotuje się pod jego czaszką: słowa zmarłych, gło­sy potworów, ludzi i zwierząt.

Wajda pozostaje tej zasadzie wier­ny: przy pomocy odpowiedniej kom­pozycji sceny (jest to jeden z nie­licznych przykładów naprawdę umo­tywowanego wyjścia poza pudełko sceny), gry świateł i efektów aku­stycznych stwarza ów świat zmór i koszmaru. Czy raczej - stara się stworzyć, bo rzecz raz po raz ociera się o granice kiczu, zaś pomysłowość Wajdy w tej dziedzinie jest z pew­nością poniżej jego wyobraźni: a także poniżej wyobraźni autora sztu­ki, choć właśnie ona budzi przy lek­turze najwięcej oporów.

Poza dobrą scenografią Zachwatowicz (właśnie z wykorzystaniem ma­larstwa Goyi, lecz bez projekcji fil­mowych, których pragnął pisarz) - ten spektakl w dziedzinie czysto tea­tralnej przynosi wyraźne rozczaro­wanie. Gorzej że braku tego nie równoważy swą częścią "dyskursywną".

Zapewne dlatego, że poza rolą Łomnickiego nie ma w ogóle aktorów. Goya w sztuce jest oczywiście posta­cią centralną, ale nie całkowicie au­tonomiczną. Dominuje nad partnerami, ale by istnieć, buntować się, przegrać - musi mieć partnerów. W Teatrze na Woli jedyną partnerką Łomnickiego staje się momentami Lidia Korsakówna w roli jego ko­chanki, Leokadii Zorilla. Daje to do­bre świadectwo umiejętnościom dra­matycznym (nie zawsze zresztą do końca przekonującym) aktorki, której talent zbyt chyba pochopnie poświęcono "Syrenie" - ale dla isto­tnej wymowy sztuki ma znaczenie nieco dwuznaczne: kładzie nacisk na to, co w utworze najsłabsze, na pry­watne perypetie bohatera. Goya w inscenizacji Wajdy nie ma natomiast żadnych liczących się antagonistów czy sprzymierzeńców ideowych. Ani w opiekującym się nim, mimo ryzy­ka, na jakie się przez to naraża, doktorze Arrieta (wcale nie tylko anemicznym poczciwcu, jak go poka­zuje Sylwester Pawłowski), ani w swym głównym wrogu Ferdynandzie VII (Krzysztof Zaleski) czy Calamardzie (Michał Pluciński) - bo postaci te na scenie praktycznie nie istnieją, co gorsza zaś nie istnieje, kto wie, czy nie najciekawsza rola tej sztuki - Don Jose Duaro y Latre (mimo skupienia, z jakim stara się jej po­dołać młody Jacek Andrucki). Wy­nika to zaś nie tylko z winy akto­rów, ale i z całkowitego reżyserskie­go zaniedbania tej kwestii: nie czu­je się, by inscenizator pracował z którymkolwiek z wykonawców po­ważnie.

Całość zamienia się więc w solowy popis Tadeusza Łomnickiego w tru­dnej roli 77-letniego i głuchego a za­razem wybitnego starca. Goyę można zaliczyć niewątpliwie do ciekawszych osiągnięć Łomnickiego ostatniego okresu: aktor zapomina tu jakby o przeszkadzającym mu gdzie indziej pewnym narcyzmie lub może nar­cyzm ten wbudowuje konsekwen­tnie i przekonywająco w postać. Cóż stąd. Interesujące aktorstwo jest wprawdzie zawsze ogromnym atutem każdego najbardziej nawet "inscenizatorskiego" teatru, "Gdy rozum śpi.. " nie jest przecież w swych in­tencjach monodramem, odwrotnie.

Jest przy tym zastanawiające, jak małe wrażenie pozostawia to przed­stawienie, mówiące przecie o spra­wach zasadniczej wagi. Przywołano w nim jakby cień dwu realizacji Wajdy: wspomnianej już "Sprawy Dantona" i "Biesów". Niestety, cień ten jest odbiciem nie najlepszych, a właśnie najbardziej wątpliwych cech tamtych dzieł, które - drażniąc czy zachwycając - pozostały jednak w pamięci. Choć - by powrócić do po­czątku tych refleksji - jedno przy­najmniej pociesza: świadomość, że mimo wszystko obcuje się właśnie z teatrem, a nie jakimś amatorskim zespołem czy kabaretem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji