Artykuły

Wielka nadzieja

Pojawiła się nowa ciekawa placówka na teatralnej mapie stolicy. Podobnie pisano wprawdzie po inauguracyjnej premie­rze "Pierwszego dnia wolności", ale wówczas było to zaledwie otwarcie kredytu zaufania. Po drugiej premierze Teatr na Wo­li ugruntował swoją pozycję. Oczywiście w sztuce fortuna jest szczególnie zmienna, ale spek­takl "Gdy rozum śpi..." świadczy już dziś o rzetelnym stosunku no­wej sceny do jej obowiązków ar­tystycznych i społecznych. Po­wiedziałbym więcej: stereotypo­wa deklaracja o teatrze zaanga­żowanym w tym przypadku sta­ła się faktem, i to faktem o nie­bagatelnych walorach artystycz­nych.

Sztuka hiszpańskiego antyfaszysty, Antonio Buero Vallejo "Gdy rozum śpi..." stanowi stop dość rzadko spotykany: łączy w sobie wartości literackie i drama­turgiczne z zaangażowaniem ideo­wym. Autor napisał ten dramat "krwią serdeczną": przepoił go goryczą prześladowanego przez faszyzm pisarza (przesiedział wiele lat we frankistowskim więzieniu, uszedłszy karze śmier­ci za udział w wojnie domo­wej). Przesycił swą sztukę mi­łością ojczyzny, wolą przetrwa­nia, przywiązaniem do własnej ziemi, nawet kiedy przez wiele lat nie była dla niego matką. Zawarł w tym utworze, zatem, całe swoje doświadczenie życio­we, ujawnił złożoność psychiki ludzkiej, pokazał granice wytrzy­małości duchowej i fizycznej człowieka.

Nakreślił tu kilka pełnych portretów ludzi szlachetnych i podłych, silnych i słabych. Wszyscy oni żyją na scenie ani na chwilę nie popadając w schemat, racje ich są całkowicie zrozumiałe, choć oczywiście nie za­wsze godne akceptacji.

Literatura biograficzna cieszy się u nas wielkim zainteresowa­niem. Utwory filmowe czy tea­tralne ujawniające nieznane epi­zody z życia ludzi wielkich - artystów, działaczy politycznych czy wynalazców - mogą zaw­sze liczyć na obszerne audyto­rium. Z drugiej jednak strony rzadko kiedy są to utwory uda­ne: zazwyczaj robią wrażenie fragmentarycznych, jakoś niea­dekwatnych do rangi obiektu zainteresowania. Może dlatego, że autorzy scenariusza czy sztu­ki chcą na ogół zawrzeć w swo­im dziele nazbyt wiele materia­łu, przez co przedstawiana po­stać rozpływa się w wielości epi­zodów.

Vallejo, jakby świadom tych niebezpieczeństw, skoncentrował swoją uwagę na jednym tylko epizodzie z życia Goyi - gdy ten jako siedemdziesięciokilkuletni starzec naraził się królowi hisz­pańskiemu, Ferdynandowi VII, który następnie uruchomił prze­ciw niemu mechanizm przemo­cy. W tym epizodzie, jak w so­czewce, Vallejo skupił podstawo­wą wiedzę o życiu wielkiego malarza. Tak więc, chociaż oglą­damy Goyę u schyłku jego dni, poznajemy nie tylko charakter artysty, ale również fakty z lat wiele wcześniejszych.

Tadeusz Łomnicki "zadebiuto­wał" w swoim teatrze w roli drugoplanowej: jako Anzelm z "Pierwszego dnia wolności" zaćmił wprawdzie młodych partnerów, ale nie miał przecież możliwoś­ci pokazania całej swojej pale­ty aktorskiej. Dlatego z niecierpliwością oczekiwaliśmy na głó­wną rolę w następnej premie­rze. I muszę przyznać, że cho­ciaż pamiętamy wszystkie po­stacie stworzone przez tego ar­tystę i choć zaskoczył nas już ostatnio rolą Prysypkina, teraz, w Teatrze na Woli błysnął zno­wu jedną z najwspanialszych swoich kreacji.

W sztuce Vallejo jest Goya od pierwszych niemal scen starym, zgaszonym człowiekiem, w któ­rego piersi łomoce przelęknione serce. Autor wyraźnie to syg­nalizuje informacją w didaska­liach. Łomnicki buduje rolę ina­czej. Korzystając z tego, że re­żyser, Andrzej Wajda, usunął ze spektaklu chwyt z owym bi­ciem serca, pokazuje od pierw­szych scen krzepkiego starca, którego roznosi energia, który zmaga się z męczącą go głuchotą i sprawuje w domu rządy twar­dej ręki. Nikt nie śmie mu się sprzeciwić: ani gospodyni Leocadia - jego nieślubna żona, ani synowa Gumersinda, ani nawet przyjaciel domu doktor Arrieta. Goya Łomnickiego jest twardy, nieznośny, gderliwy. Bywa na­wet brutalny w stosunku do Leocadii, o której wie, że go ko­cha i że poświęciła mu swoje życie. Ale równocześnie umie wydobyć nuty ciepłe, pogodne, radosne - głównie wtedy, gdy mówi o swoich dzieciach i wnu­kach. Kiedy natomiast rozmowa zejdzie na znienawidzonego kró­la - ponosi go wściekłość, szy­dzi z Nochala (jak nazywa Fer­dynanda) i odgraża mu się. Przysadzisty starzec wymachuje wtedy rękami, nie zważając na ostrzeżenia Leocadii, która trzeź­wo ocenia sytuację, w jakiej się znalazł. Ale najbardziej ze wszystkiego denerwują go na­mowy, by uchodził z Hiszpanii przed grożącym mu niebezpieczeństwem: buntuje się, protes­tuje i po wielokroć powtarza, że miejsce artysty jest w jego wła­snym kraju - bez względu na sytuację. Tu wyrósł, dla tego kraju pracuje, tu pozostanie. Jest Łomnicki w tej swojej pa­sji umiłowania ojczyzny, w buncie przeciwko brutalnej prze­mocy godny i wspaniały, jaśnie­je siłą i zda się być odlany z najszlachetniejszego kruszcu.

Ale dłoń królewska zaciska się nieuchronnie na jego gardle. I choć Goya powtarza, że Ferdy­nand nie odważy się podnieść na niego ręki, w jego stanow­czość zaczynają wkradać się naj­pierw nuty niepokoju, a potem strachu. Jeszcze próbuje się bro­nić, jeszcze w odruchu buntu chwyta za strzelbę, ale zdaje so­bie sprawę, że w tym starciu musi przegrać on.

I wtedy król nasyła na niego żołdaków. Takich, którzy nie przebierają w środkach i znają metody łamania opornych. Wajda buduje wstrząsającą scenę, w której Łomnicki bity i poniewie­rany zamienia się w łachman ludzki. Zniknął dumny starzec, pozostał strzęp człowieka słabe­go, przerażonego, myślącego te­raz o tym tylko, by nie wywo­łać nowej fali królewskiego gniewu. Łomnicki pokazuje, jak z tego mocnego mężczyzny ula­tuje siła fizyczna i siła ducha, jak przygięty ku ziemi pozwala zrobić ze sobą wszystko, godząc się już nawet na wyjazd poza granice kraju. Ta ostatnia decy­zja brzmi w ustach aktora jak najtragiczniejsze wyznanie, jak wyrok śmierci wydany przez Goyę na samego siebie.

Łomnicki skupił w tej wspaniale zagranej roli swoje wie­loletnie doświadczenia teatralne. Można się w niej doszukać ech Brechtowskiego Galileusza i Szekspirowskiego Leara. Ale najsilniej, moim zdaniem, za­brzmiały tu nuty z zagranego tak znakomicie w roku ubieg­łym telewizyjnego Jegora Buły-czowa. Rola Goyi jest więc w dorobku aktorstwa następnym ogniwem w łańcuchu wielkich, tragicznych postaci.

Zatrzymałem się dłużej na kreacji Tadeusza Łomnickiego, gdyż stanowi ona centralny punkt spektaklu. Zresztą odnosi się wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z nieprzerwanym nie­mal monologiem artysty. Oczy­wiście efekt ten powoduje siła, z jaką Łomnicki narzuca wido­wni obraz swej postaci. Boć przecież jest w tym przedsta­wieniu jeszcze kilka ciekawie zagranych ról, a jedna z nich godnie staje obok kreacji Łom­nickiego: to Leocadia Lidii Korsakówny. Wystudiowana w syl­wetce i w ruchach, tragiczna w chwili strachu i rozpaczy, po­trafiła Korsakówna udowodnić swoją klasę w roli dramatycz­nej. Przypomnijmy jednak, że nie jest to jej debiut w tym emploi, gdyż przed kilku laty stworzyła bardzo ciekawą pos­tać porzuconej kochanki w tele­wizyjnej adaptacji "Granicy" Nałkowskiej.

Można zaobserwować w tym przedstawieniu, jak wiele And­rzej Wajda zdołał przekazać ze swego doświadczenia młodym wykonawcom, którzy zrobili krok naprzód od inauguracyjne­go "Pierwszego dnia wolności" (zwłaszcza Jacek Andrucki w roli księdza Duaso). Znać rękę świetnego reżysera w każdej scenie, zaś przestrzeń sceniczna i dekoracje (Krystyna Zachwatowicz) wykorzystane są w peł­ni, rytm i tempo spektaklu nie pozwalają uwadze widzów słab­nąć ani na chwilę. Pomysł auto­ra z subiektywizowaniem pla­nów dźwiękowych (wokół głu­chego Goyi panuje absolutna ci­sza, a gdy on schodzi ze sceny, wtedy powraca pełny świat dźwięków) jest przez reżysera zachowany i konsekwentnie ek­sponowany. Jedynie upostacio­wanie głosów gnębiących głuche­go malarza może budzić wątpli­wości i to w kategoriach reali­zacji, nie zaś koncepcji.

Sztuka o Goyi wyrosła z gorz­kich doświadczeń Antonio Buero Vallejo. Nie pozbawiona po­gody, a czasem nawet humoru, zmierza jednak do dramatyczne­go finału. Ale nie jest to spek­takl pesymistyczny. W końco­wych jego partiach zgnębiony Goya stawia metaforyczne pyta­nie o przyszłość Hiszpanii. I choć nie pada na nie wyraźna odpowiedź, bo paść nie może, to przecież zarówno tonacja, w ja­kiej prowadzi spektakl Wajda, jak i rysunek postaci Goyi, na­kreślony przez Łomnickiego, harmonizują w pełni z końco­wym tekstem utworu:

GŁOSY "Pójdziemy, skoro zaświta!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji