Artykuły

Trzech panów w roli głównej

MIECZYSŁAW FRANASZEK został aktorem z miłości do kobiet, JERZY POŻAROWSKI o mało nie skończyłby na politechnice, a MARIAN JASKULSKI chciałby jeszcze zagrać Papkina. Bydgoscy aktorzy obchodzą swój jubileusz. Opowiadają o swoim życiu na scenie i za kulisami.

Zostać aktorem i mieć świat u stóp

Mieczysław Franaszek [na zdjęciu]: - Magii teatru uległem, gdy zobaczyłem w 1958 r. w moim rodzinnym Krakowie przedstawienie zakazane dla dzieci. To był "Tramwaj zwany pożądaniem" wystawiony w Teatrze Starym. Bilety na spektakl przyniósł do domu tato. Miałem wtedy 14 lat. Zauroczyłem się fantastycznymi rolami i już wiedziałem, że jestem zgubiony.

Ale z teatrem pierwszy kontakt miałem wcześniej. Mój brat był elektrykiem w Teatrze Bagatela. Często go odwiedzałem. Chłonąłem atmosferę za kulisami. Zaglądałem do garderoby aktorów, zagadywałem ich. Wydawało mi się, że to są inni ludzie! Otaczała ich wyjątkowa aura. Wiele ślicznych dziewczyn tak łatwo zakochiwało się w aktorach. Ja sam jako nastolatek zakochałem się w pewnej aktorce, którą już potem, jako początkujący aktor nawet uwiodłem. Pamiętam, gdy jeden ze starszych aktorów opowiadał, jak po premierze dostał kosz pełen róż. Między nimi ukryta była butelka szampana i liścik: "Zapraszam na kolację we dwoje. Hrabina Tarnowska". Kto by nie chciał być aktorem, dostawać od kobiet kwiaty i zaproszenia na kolacje?

Marian Jaskulski: - Ja też jestem z Krakowa i też jako młodzieniec byłem zachwycony Teatrem Starym. Wtedy chodziło się nie "na sztukę", ale "na aktora". Wiadomo było, że jeśli gra Marek Walczewski czy Anna Seniuk albo Jan Nowicki, to grzechem byłoby opuścić taki spektakl. Trochę chciałem być taki jak oni. Pierwszy raz poczułem pragnienie bycia aktorem jeszcze w podstawówce. Na jednej z licznych wówczas akademii "ku czci" mówiłem wiersz o cierpiącej matce. Nie pamiętam, jaka była reakcja widowni, ale ja bardzo się wzruszyłem (śmiech). Lubiłem występować publicznie. W liceum były z tego jeszcze profity - można było opuszczać lekcje.

Jerzy Pożarowski: - W szkole recytowałem wiersze, były jakieś konkursy, przeglądy, teatrzyk amatorski. Ale długo nie wiedziałem, czy tego chcę. Na aktorstwo namawiało mnie wiele osób i tak naprawdę dla spokojnego sumienia postanowiłem spróbować swoich sił. Na egzamin do szkoły teatralnej w Warszawie pojechałem z rodzinnego Elbląga. W neseserku miałem pidżamę, kilka drobiazgów i książkę z koszmarnymi zadaniami do fizyki, które maglowałem, bo miałem wtedy złożone papiery na Politechnikę Gdańską. Byłem przekonany, że nie zdam do szkoły teatralnej. W komisji byli Bardini, Siemion. Czułem, że nie mam szans. Już się zbierałem do domu, gdy ktoś powiedział mi, że się dostałem! Ucieszyłem się, ale chyba bardziej jeszcze się wystraszyłem.

W szkole aktorskiej

Jerzy Pożarowski: - Nauka w warszawskiej szkole teatralnej nie polegała jedynie na wykładach i ćwiczeniach, ale przede wszystkim na przebywaniu z profesjonalistami, oglądaniu ich spektakli. Na swojej drodze trafiłem na aktorskie i reżyserskie tuzy. Axer, Kantor mnie zachwycili. Łapicki sprawił, że zacząłem łapać wiatr w żagle. Hanuszkiewicz rozdziewiczył mnie artystycznie. Budził o godz. 3 nad ranem telefonem i mówił: "Wpadłem na pewien pomysł. Przyjedź do mnie przećwiczyć scenę". Wsiadałem więc w taksówkę i jechałem, by wyrecytować jakiś fragment. To było szaleństwo!

Mieczysław Franaszek: - W szkole na poważnie zaczynało się marzyć o prawdziwych przedstawieniach. Pierwszy raz stanąłem na scenie w "Pamiętniku wariata" Gogola, będąc na II roku szkoły teatralnej w Krakowie, grając w Teatrze "STU", ale najważniejsze były spektakle dyplomowe. To był Malvolio we "Śnie nocy letniej" Szekspira w reżyserii Dąbrowskiego. Jak ja się cieszyłem z tej roli! Nawet jeśli czułem po niej wielki niedosyt

Marian Jaskulski: - Na krakowską uczelnię dostałem się za drugim razem. Z dwustu kandydatów przyjęto dwudziestu kilku. Ćwiczyliśmy w siedmiu salkach w szkole muzycznej, prowadzonej, o ile dobrze pamiętam, przez siostry urszulanki. Zajęcia trwały od godz. 8 do 18, ale do domu wychodziłem o 23. A to trzeba było przygotować jakąś etiudę, a to przećwiczyć tekst. Nawet te pierwsze scenki polegające na nawlekaniu nieistniejącej nitki na nieistniejącą igłę i przyszywaniu nią nieistniejącego materiału ćwiczyło się w nieskończoność. Przez szkołę przeszedłem tak, jakbym wspinał się na drabinę. Każdy kolejny szczebel to nowe, większe doświadczenie. Ale prawdziwego teatru, czyli pokory, nauczyłem się dopiero w teatrze.

Być kobietą na scenie

Mieczysław Franaszek: - Kilka razy zdarzało mi się grać kobiety, np. w sztukach Ionesco. Moją ulubioną postacią była tytułowa "Kobieta -Demon" Masocha, która depcze i poniża mężczyznę. W "Śnie wujaszka" Dostojewskiego grałem śliczną Hiszpankę. W tym samym spektaklu mój kolega grał dużą blondynę. Zdjęcie w blond peruce i damskich fatałaszkach podarował znajomej stewardesie. Ta pokazała je pewnemu pasażerowi z Arabii. Ów z miejsca się zakochał. Nie mógł uwierzyć, że ta śliczna kobieta w rzeczywistości jest mężczyzną! Więcej, zupełnie mu to nie przeszkadzało i chciał go poznać!

Jerzy Pożarowski: - Mnie szybciej niż w kobiece role zdarzało się wcielać w bajkowe. Nieraz byłem zajączkiem. Chętnie obsadzano mnie w rolach charakterystycznych. Jakoś się mnie role amantów nie trzymały.

Marian Jaskulski: - A ja nie lubiłem grywać amantów! Wolałem czarne charaktery.

A jednak Fredro

Mieczysław Franaszek: - O pewnych rolach jeszcze się marzy, choć wiem, że niektóre z nich są już nie dla mnie. Wspaniały Jagon w "Otellu" Szekspira czy Arnolf w "Szkole żon" Moliera. To dwie postaci, w które chciałbym się wcielić. Co zrobić, gdy teraz nawet młodzi grają starych? To nie jest kraj dla starych aktorów.

Marian Jaskulski: - Teraz najchętniej zagrałbym Papkina w "Zemście" Fredry. Uwielbiam komedie! Trudno się je gra, bo w takich sztukach nie od razu wiadomo, czy będzie sukces, czy zaskoczy. Czasem się czuje, że będzie nie tak. A grać komedię i nie słyszeć na sali śmiechu, to porażka. Kiedyś miałem z komedią złe doświadczenie. Pewien dyrektor pomyślał, żeby na fali pierestrojki wystawić spektakl "Strzał w plecy, czyli komedia z epoki". To rzeczywiście był strzał w plecy. Prymitywne żarty, niesmaczne pomysły od razu mi się nie spodobały. Teoretycznie można odmówić zagrania roli z powodów religijnych, moralnych czy nawet bez podania powodów. Przeczuwając klapę przedstawienia, chciałem zrezygnować z grania, ale dyrektor nie zgodził się. Poczułem się zgwałcony. Na szczęście zagraliśmy to tylko pięć razy i sztuka zeszła z afisza.

Ale prawdziwa komedia to jest skarb! Szkoda tylko, że od klasyki się teraz odchodzi. To, że mówimy dziś innym językiem, nie znaczy, że tamten nie może pokazać nam swego piękna.

Jerzy Pożarowski: - U mnie też króluje Fredro. Ale nie ten powszechnie znany, czyli "Śluby panieńskie", "Pan Jowialski", czy "Zemsta". Czechow również jest fantastyczny. Ostatnie półtora roku spędziłem na czytaniu jego 11 tomów w oryginale. Nie należę do osób, które łatwo się wzruszają, a czytając Czechowa, zdarzało mi się płakać.

Ugotowany na scenie

Mieczysław Franaszek: - Czasem na scenie wystarczy jeden gest, znacząca mina i można być ugotowanym. Nieraz robi się to celowo. Pamiętam, kiedy ugotowała się moja koleżanka! Odgrywaliśmy kabaretowe piosenki, ona ładnie śpiewała swoją kwestię "co z ciebie za ptaszek", a ja - widoczny tylko dla niej z boku sceny, zdjąłem kapelusz i dygając dośpiewałem: "Mieczysław Franaszek".

Jerzy Pożarowski: - A wyobrażacie sobie wstrzymującego śmiech martwego Romeo? Graliśmy Szekspira w Teatrze Narodowym. Julią była Ewa Błaszczyk. To wykańczający spektakl: długie monologi, prawdziwe pojedynki. Graliśmy już ostatnią scenę. Dookoła trupy, ja umieram przy uśpionej Julii, ona budzi się, widzi mnie. Miała sięgnąć po mały kordzik przypięty u mojego pasa. Nie było go tam, bo chwilę wcześniej wypadł mi z pochewki. Pochewką przecież się nie przebije! Słyszę, jak Julia sapie, jęczy, nie wie, co robić, czym popełnić samobójstwo, miota się po scenie. Wreszcie dopada Parysa i leżącą obok niego szablę, którą wcześniej go zamordowałem i wbija ją sobie w brzuch, popełniając spektakularne harakiri na scenie!

Mirosław Jaskulski: - A moje pierwsze ugotowanie trafiło mi się już podczas spektaklu dyplomowego. Graliśmy "Na dnie". Na scenie leżały trupy. Kolejny miał spaść z wysokości dwóch metrów. Ktoś coś powiedział, czy pokazał, zobaczyłem jeszcze kątem oka, jak koledze spod płaszcza wystają poduchy, które miały amortyzować jego upadek. Nie mogłem opanować śmiechu.

Ale gorsza od ugotowania jest trema, stres związanym ze spóźnieniem. Kiedyś jechałem z Krakowa do Tarnowa na swoją pierwszą premierę "W małym dworku" Witkacego. Przedstawienie rozpoczynaliśmy w niedzielę o godz. 18. Grę zaczynałem w pierwszej minucie. Obowiązkowo w garderobie miałem być 45 minut przed rozpoczęciem. Wyjechałem o godz. 16. Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów i pociąg się zatrzymał. Siedziałem na korytarzu i wertowałem tekst. Po półgodzinie zorientowałem się, że nadal stoimy. Zdenerwowałem się. Przypomniałem sobie, że w tej miejscowości mieszka mój znajomy. Wysiadłem z pociągu i pobiegłem do jego domu licząc na to, że mnie podwiezie autem. Wpadam do niego, a on na to, że samochód zabrał zięć. No to pędem do sąsiada. Poratował mnie i fiatem 650 jechaliśmy, jak szybko można było. Na widok gmachu teatru nogi się pode mną ugięły, szybko do garderoby i... zdążyłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji