Artykuły

Cały urok Schnitzlera

Sztuka Schnitzlera w warszawskim Teatrze Ateneum nie jest wielkim wydarzeniem artystycznym ani skandalem obyczajowym. Z całą pewnością jednak jest niezwykle przyzwoicie zrobionym spektaklem, wolnym od przypisanego temu teatrowi gwiazdorstwa i obmierzłej nonszalancji w traktowaniu tekstu, partnera i tego, co się dzieje na scenie, a w konsekwencji przede wszystkim widzów. Na tle innych produkcji Ateneum "Korowód" jawi się jak perła w zardzewiałej raczej koronie i wolałbym traktować to przedstawienie jako zwiastun nowej świemości niż szlachetny wyjątek. Przedstawienie udało się niewątpliwie dzięki nienagannej wartkości sztuki Schnitzlera, ale przecież samo to nigdy nie wystarcza. Nie takich dramatopisarzy rozkładano w Ateneum na obie łopatki. Myślę, że w sukcesie "Korowodu" wielka zasługa Agnieszki Glińskiej - młodej reżyserki i aktorów w przeważającej części rekrutujących się z młodszej części zespołu, tej mniej zmanierowanej i bardziej zainteresowanej teatrem niż własną osobą.

Publiczność doby postmodernizmu wytrenowana na współczesnym kinie i telewizji może dziwić się, że sztuki Schnitzlera uznawano niegdyś za nieprzyzwoite i cenzorskimi ukazami zakazywano ich wystawiania. Jeśli dobrze się przyjrzeć, to "Korowód" mniej jest powikłany niż na przykład "Cztery wesela i pogrzeb", których nikt nie uznałby przecież za dzieło nieprzyzwoite. Przypomnijmy, że "Korowód" to dziesięć scen stanowiących swoistą seksualną sztafetę, która zresztą w końcu okazuje się być błędnym kołem albo, jak kto woli, sławną rzepką Brzechwy. Rzecz zaczyna się od dziwki, która spotyka żołnierza. Potem kolejno żołnierz spotyka pokojówkę, pokojówka panicza, panicz młodą mężatkę, młoda mężatka swojego męża, mąż słodką dziewuszkę, dziewuszka poetę, poeta aktorkę, aktorka hrabiego, a hrabia znów natrafia na uliczną dziwkę. Po spędzonej z nią nocy spotyka pokojówkę, której wręcza szczodry napiwek mówiąc "do widzenia", a ta zachwycona pieniędzmi odpowiada radosnym "dzień dobry" i właściwie rzecz cała mogłaby się zacząć od nowa. Tyle tylko, że za drugim razem i tak wątpliwa powaga sytuacji uległaby całkowitemu zrujnowaniu, bo skoro rzecz zaczęłaby się od hrabiego i pokojówki, to nieuchronnie zachwiałaby się struktura społeczna "Korowodu", który zaczyna się w sferach najniższych, a kończy w najwyższych.

Jak już powiedziałem, z pozoru niewinnie rzecz cała wygląda. "Korowód" jest w pełni heteroseksualny, co pewnie w naszych czasach nie byłoby już oczywiste, a poza tym pozostaje nie zagrożony śmiercią. Schnitzler nie słyszał jeszcze o AIDS, ale tkwiący w naszej podświadomości problem idealnie wpasowuje się w ten frywolny wianuszek niezobowiązujących stosunków i lekkich flirtów. Bo wyobraźmy sobie wersję współczesną "Korowodu", w której uliczna dziwka jest nosicielką najmodniejszego wirusa. Wówczas "Korowód" zamienia się natychmiast w taniec śmierci, do którego zresztą zawsze chętnie porównywali go interpretatorzy Schnitzlera, mając jednak raczej na myśli fakt, że seks tak jak śmierć prowadzi do zrównania ludzi bez względu na pozycję społeczną, zamożność i wiek, z zachowaniem jedynie nieprzekraczalnej granicy płci.

U Schnitzlera nie ma sprawiedliwych. Wszyscy bohaterowie są siebie warci. Kłamią i zdradzają bez ustanku. Zdradzają przede wszystkim siebie samych i swoje idealne wyobrażenia, dopiero potem swoich ewentualnych życiowych partnerów. Każdy występuje w dwóch scenach, które często przystają do siebie tak jak negatyw i pozytyw. W jednej scenie zdradzający zdradza, w następnej jest zdradzany, w jednej uwodzi, w kolejnej zostaje uwiedziony, w jednej jest agresywny i niezdobyty, w drugiej łagodny i naiwny. Tak toczy się gra, o tyle okrutna, że niepokojąco bliska codzienności mieszkańców ziemskiego Babilonu. Gra pozbawiona nadzwyczajnych uniesień i niezwykłych odczuć. Codzienna i nieprzyjemna, choć oparta na przyjemności.

Wśród aktorów "Korowodu" na wyróżnienie zasługuje Dominika Ostałowska, grająca sprytną naiwną Słodką Dziewuszkę i Andrzej Zieliński w roli pryncypialnego i rozpustnego zarazem Męża oraz Grzegorz Damięcki w roli usztywnionego Hrabiego. Ale, jak już napisałem, nie ma w tym spektaklu ról złych. Czasami tylko daje się we znaki typowa dla aktorów tego teatru potrzeba grania za wszelką cenę, bez pozostawiania na scenie chwili ciszy, zawieszenia czy pauzy. Najgorszą stroną spektaklu jest scenografia, a zwłaszcza kostiumy rażące nieuzasadnionym prostactwem i bezguściem.

Kiedy oglądałem "Korowód", myślałem o "Akcie pominiętym Płatonowa" Jerzego Jarockiego. Czechowowskiego bohatera oblegają i dręczą wszystkie kobiety jego życia jednocześnie. Każda z nich ma do Płatonowa swoje prawo, żadna z tych relacji, choć zawstydza i druzgoce nasze dobre samopoczucie, nie opiera się na zakłamaniu i erotycznym wyrachowaniu. W każdej jest krztyna bezinteresowności i niespełnionej tęsknoty za miłością idealną. "Korowód" w Ateneum jest erotyczną kalkulacją i zakłamaniem w majestacie nie byle jakiego słowa "miłość". Osobiście wolę Płatonowa, który rzecz jasna jest beznadziejnym błaznem, niż zadowolonych z siebie i nie ponoszących najmniejszego uszczerbku bohaterów "Korowodu". Pewnie innego zdania byłby ktoś, kto uważa, że seks jest czynnością porównywalną jedynie z myciem zębów, czyli prozaicznym obowiązkiem dla higieny ciała. Ja oczywiście bronić będę swojej racji do upadłego i pewnie dlatego właśnie w warszawskim "Korowodzie" najbardziej zabrakło mi przeniesienia dyskusji nad seksem, erotyką i miłością na trochę wyższy poziom, ponad sypialniane przygody bohaterów. Ale może w tej lekkiej łóżkowej wulgarności cały urok Schnitzlera?

Teatr Ateneum w Warszawie, Arthur Schnitzler "Korowód", reż. Agnieszka Glińska, scen. Magdalena Maciejewska, muz. Wojciech Borkowski, premiera w marcu 1997.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji