Artykuły

Nie Dracula, a Kaczula

Spektakl fatalny pod każdym względem - o "Draculi" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Jakub Papuczys z Nowej Siły Krytycznej.

W dzieciństwie namiętnie oglądałem pewną kreskówkę. Nazywała się chyba "Kaczula", w każdym razie była to parodia opowieści o upiornym wampirze z Transylwanii. Jej bohaterem był sympatyczny i dobroduszny kaczor - wampir. Chciał być straszny, a był śmieszny, co go bardzo frustrowało. Z najnowszą premierą Teatru im. Słowackiego jest podobnie. Chce być poważna i straszna, a wzbudza śmiech. Natomiast, kiedy już nie mamy siły się śmiać, przeżywamy frustrację.

Wampir jest postacią głęboko archetypiczną. Bardzo silnie zakorzenioną zwłaszcza w słowiańskiej tradycji i mitologii. Skazany na wykluczenie, wieczną samotność, cały czas zmagający się z poczuciem winy. Żyjący na granicy dwóch światów, ale nie należący do żadnego z nich. Wiecznie potępiony. Trauma, wykluczenie, liminalność, niesamowitość - wszystkie te pojęcia można omówić i mocno rozbudować tworząc opis tej kulturowej persony. Wspominam o tym dlatego, żeby przypomnieć jak duży potencjał niesie ten temat. Na jak wiele sposobów można o nim opowiedzieć, jak głęboki i za każdym razem inny obraz stworzyć. W pełni udowodnili to Friedrich Murnau, Francis Ford Copolla, czy Werner Herzog. Dowodzi tego także Maria Janion zarówno książką "Wampir. Biografia symboliczna", jak i świetnym tekstem napisanym do spektaklowego programu. Wprowadza tam dodatkowo między innymi perspektywę analizy wampiryzmu w kontekście kobiety, zmysłowości, płodności, relacji kobieta - mężczyzna, jednym słowem przenosząc go na poziom genderowy. Robi to w głównej mierze w oparciu o powstałą w 1897 roku gotycką powieść grozy "Dracula" napisaną przez Brama Stokera, którą określa jako "Biblię wampiryzmu".

Widać więc jak duże możliwości daje sięgnięcie po ten tekst. Na jak wielu poziomach można go odbierać. Za każdym razem można poprzez historię hrabiego Vlada Draculi opowiedzieć zupełnie coś innego. Warunek jest jeden - spójna koncepcja i precyzja w jej przeprowadzeniu. Niestety spektakl Artura Tyszkiewicza nie posiada ani jednego ani drugiego. Posiada za to mnóstwo wad.

Nigdy nie byłem zwolennikiem naturalistycznej scenografii, ale zdaje się, że taki projekt byłby zapewne dużo lepszy niż to, co stworzyła Katarzyna Zawadzka. W przypadku proscenium nie jest jeszcze tak źle - z lewej strony będziemy mieli gabinet Draculi/Jonathana Harkera/Miny Murray a po prawej wnętrze gabinetu w szpitalu dla obłąkanych, z majestatycznie wyłaniającymi się kratami pełniącymi funkcję celi dla jego pensjonariuszy, a właściwie jednego - Renfielda. Jest to dość klarowne i funkcjonalnie. Zupełnie inaczej będzie z głębią sceny. Umieszczone tam są rzędy ławek. Właściwie nie mam pojęcia, co robią w gotyckim zamku i jak mają być z nim powiązane. Mnie przywoływały skojarzenia ze szkołą, czytelnią, salą wykładową (może Dracula wykłada zagadnienia związane z morfologią, wszak problem zna, można powiedzieć, z samych źródeł). Jeszcze gorzej jest, gdy dno sceny zostanie podświetlone - wyłaniają się z niego cztery gładkie kolumny, zapewne mające ową siedzibę naszego tytułowego monstrum symbolizować.

Podobnie jest z aktorami. Odtwarzający postać Jonathana Harkera Krzystof Piątkowski zachowuje się jak turysta na wycieczce. Uśmiech praktycznie nie schodzi mu z twarzy, gra w sposób sztuczny i przerysowany, przez cały spektakl krzyczy swoje kwestie jednostajnym tonem, jeżeli już próbuje przedstawić takie emocje jak strach, niepokój, szaleństwo, robi to w sposób tak sztuczny, że wywołuje wśród widzów paroksyzmy śmiechu. Sławomir Rokita jako Rendfield zamiast szaleńca prezentuje na scenie jakiegoś rozpoetyzowanego mężczyznę, który wszystkie swoje frazy będzie recytował z jakąś chorobliwie nadmierną emfazą. Chyba najlepiej wypada Feliks Szejnert jako Van Helsing, jedyna osoba, o której możemy powiedzieć, że jest na scenie postacią. Aktor jako jedyny nadał jej jakiekolwiek głębsze i bardziej wycieniowane rysy. Jednakże o klęsce spektaklu decyduje w głównej mierze tytułowa rola Krzysztofa Baumana. Dracula w jego wykonaniu jest absolutnie bez wyrazu. Sztywny w gestach, komiczny w zachowaniu i ekspresji ciała. Nie posiada nic z tajemnicy, siły i potęgi postaci wszechmocnego księcia demonów, czy z niejednoznaczności wykluczonego samotnika Aby zredukować niedociągnięcia aktorskie, nadać postaci ton choćby odrobinę bardziej poważny, dostojny Dracula będzie nosił okulary, jednak w niczym mu to nie pomoże. Pozostanie całkowicie bezbarwny.

Nie ma postaci na scenie, nie ma więc jakichkolwiek relacji. Właściwie aktorzy mogliby deklamować swoje kwestia całkowicie oddzielnie. Każda scena jest nijaka, nudzi, nic sobą nie niesie. Brak jest jakiegokolwiek napięcia, o wzbudzaniu strachu, atmosfery grozy czy niesamowitości możemy zapomnieć.

Równie fatalna jest konstrukcja spektaklu. Motyw miłości hrabiego Draculi do żony Harkera Miny, który stanowi siłę napędową powieści został całkowicie pominięty i niczym nie zastąpiony. Opętanie Miny przez Draculę pojawia się nagle i nie jest niczym uzasadnione. Podobnie jak przemiana Renfielda w sługę hrabiego. Po prostu przebiera się on w najbardziej stereotypowy i tandetny kostium wampira rodem ze szkolnej zabawy i już. Poziom absurdu osiąga swoją kulminację, kiedy Renfield w owym kostiumie niczym solista operowy będzie śpiewał o winie, grzechu, nieśmiertelności i paru innych rzeczach. Niewiadomo, czy w tym momencie się śmiać, czy się już całkowicie załamać i opaść bezradnie na teatralny fotel. Oczywiście Dracula czasami będzie wygłaszał górnolotne hasła o wiecznym potępieniu, nieskończonym żywocie stokroć gorszym od śmierci, konotacjach z Lucyferem. Zakończenie również chciało chyba powiedzieć nam o ogólnej, egzystencjalnej sytuacji człowieka w świecie, o naturze ludzkiej, która częściej skłania się do zła niż do dobra, co już samo w sobie jest dość sztampowe. Spektakl jednak potrafił to jeszcze spotęgować.

Jedynym nikłym światełkiem w nieprzepastnych mrokach tej transylwańskiej opowieści jest bardzo subtelna, dobrze przygotowana i perfekcyjnie zaaranżowana choreograficznie scena erotycznego owładnięcia Lucy przez Wilka, sługę Draculi. Jak już wcześniej wspomniałem, spektakl wywołuje także miłe reminiscencje z dzieciństwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji