Artykuły

Nie chcę grać kolejnych ojców

- Po roli w "Pręgach" dostaję propozycje zagrania kolejnych ojców. A w tym czai się niebezpieczeństwo. Aktorzy czekają, żeby ich zmieniać, wybijać z samozachwytu, stawiać przed nimi nowe zadania - mówi JAN FRYCZ w rozmowie z Katarzyną Janowską.

Robi pan jeszcze modele żaglowców?

- Tak. Teraz buduję "Mayflower" - statek, który przywiózł pierwszych osadników do Ameryki. Siedzę nad tym i próbuję sobie wyobrazić, jak to wyglądało.

Żegluje pan?

- Nie, podejrzewam nawet, że cierpię na chorobę morską.

Czy z taką samą precyzją jak żaglowce buduje pan role w teatrze?

- Ciekawe porównanie, ale roli nie buduje się jak okrętu czy katedry. Często powstaje ona na skutek impulsu, chwilowego błysku. Podczas przygotowań do "Mistrza i Małgorzaty" w Starym Teatrze zwierzyłem się Krystianowi Lupie, że mam wątpliwości, jak zagrać Piłata. Wydawało mi się wtedy, że to będzie kolejne nurzanie się w Ewangelii, że mogę się powtarzać. Zagrałem więc Piłata - chorego homoseksualistę, któremu ból rozsadza czaszkę. Tęskniącego za Rzymem, za wyrafinowaniem, pięknymi przedmiotami, pięknymi chłopcami, który na co dzień jest skazany na brud znienawidzonego miasta. Piłata, który za chwilę ma się spotkać ze strzępem ludzkim, z kimś, kto w najmniejszym stopniu nie dostaje do jego aspiracji i marzeń. On nie chce tego spotkania. Może coś irracjonalnie przeczuwa, może się boi?

Od zaprzyjaźnionych profesorów literatury wiem, że zanim pojawi się ów błysk, przychodzi pan do nich z tekstem, zadaje dziesiątki pytań, docieka, dyskutuje.

- Muszę sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego mam zagrać tę postać, dlaczego w danym momencie mówię grzecznie "dzień dobry" do swojego partnera, chociaż postać, którą kreuję, chce go zabić. Tadeusz Łomnicki zawsze mi powtarzał: Jasiu, tekst, tekst i jeszcze raz tekst.

Oczywiście są książki (i scenariusze), nad którymi nie trzeba się wiele zastanawiać. Wystarczy przeczytać raz. Są i takie, które można czytać w kółko i ciągle odkrywać coś nowego.

Taką książką jest np. "Doktor Faustus" Tomasza Manna. Mierzył się pan z nią przy okazji spektaklu Grzegorza Jarzyny, który zresztą poległ w konfrontacji z historią Adriana Leverkühna.

- "Faustus" przeniesiony na deski sceniczne niespodziewanie stał się płaską historią. To przykład na to, że literatura bywa większa od teatru, od filmu. W spektaklu wyparowuje ten rodzaj intymności, który może się zrodzić tylko podczas spotkania czytelnika z zapisaną kartką papieru. Autorskie "ja" jest wtedy zrekonstruowane, zamienione w literackie postaci. Flaubert, przy okazji "Pani Bovary", mówił, że "nie wolno pisać siebie; autora trzeba odczuwać wszędzie, ale nie można go widzieć".

Nie pisać siebie, nawet opowiadając w pierwszej osobie. Być niewidzialnym, widząc w obrębie opisu wszystko. Dla Tomasza Manna "Faustus" był "ja" zwielokrotnionym - rozliczał się z historią Niemiec, ze sobą. Pytanie tylko, czy taka szczerość jest dobra dla sztuki? Może, gdy chce się pokazać w teatrze prawdę, potrzebne jest wyrachowanie, może nawet cynizm? André Gide mówił, że z dobrych uczuć powstaje zła literatura.

Ustalmy w końcu, jak to jest z aktorem, bo się w tym pogubiłam. Ma myśleć,

analizować, zgłębiać tekst, czy raczej nie filozofować, tylko grać?

- Wie pani, gdyby to wszystko było takie proste... Oczywistości i proste podziały w tym zawodzie nie istnieją. Aktorstwo wymyka się sztywnym klasyfikacjom na szkoły, style gry. Ważna jest intuicja. Ale i ona często zawodzi.

Pana także zawodzi?

- Ostatnio mam poczucie, że moje role to same porażki. ...Wiedziałem, że będzie się pani śmiała.

Trudno się nie śmiać. Nagrody, splendory, a pan kokietuje porażkami.

- Nie ma już dla mnie wielkiego znaczenia, czy ktoś mnie skrytykuje, czy pochwali. Mam własne kryteria oceny.

Czemu we własnych oczach tak źle pan wypada? "Pręgi" są porażką?

- Na pewno nie, ale nie oglądam się za siebie, myślę, co może mnie jeszcze w tym zawodzie spotkać. Liczy się czas przyszły, nie to, co już zrobiłem.

Jest pan chyba w najlepszym wieku dla aktora. Ciągle młody, ale jednocześnie widać, że życie nie przechodziło obok pana. Nie obawia się pan chyba, że nie udźwignie jakiejś roli?

- Boję się złej literatury. Niedawno czytałem tekst młodego polskiego dramaturga. I odniosłem wrażenie, że autor chce powiedzieć wszystko za reżysera, aktora, scenografa. Trochę na wzór Mrożka, który w didaskaliach pisał nawet, jak nie należy się zachowywać na scenie. W takim tekście nie ma miejsca na interpretację. Co może być ciekawego w stosowaniu się do ściśle określonych wskazówek? Teksty młodych dramaturgów są na ogół interwencyjne, każdy dialog jest od początku do końca przewidywalny, widać haki, na których autor zawiesił tajemnicę. Zastanawiam się, czy ktoś chciałby taką sztukę zobaczyć w teatrze? Ja chyba nie.

Na scenie chcę oglądać dramat Romea i Julii czy Karamazowa, a nie powtórkę z codziennego teatru mediów. Często mam wrażenie, że ludzie piszący dziś dla teatru pogardzają nim, a przede wszystkim nie stwarzają postaci, tylko piszą dialogi. Przypomina mi się scena z filmu "Zakochany Szekspir". Aktor prosi dramaturga, żeby mu wreszcie napisał obiecany monolog. A ten zadłużony biedak, który właśnie próbował zdobyć pieniądze, mówi: - Dobrze, dobrze, dziś w nocy to machnę, tylko teraz daj mi spokój. Podejrzewam, że jest w tej scenie dużo prawdy. Żeby pisać sztuki teatralne, trzeba dobrze rozumieć teatr, znać go od środka.

A czytał pan ostatnio książkę, która zrobiła na panu wrażenie?

- Wróciłem niedawno, po latach, do Stendhala. Przeczytałem "Pustelnię parmeńską" i przyznam, że mnie trochę rozczarowała. Pod wpływem ostatniej książki Ryszarda Kapuścińskiego sięgnąłem po "Dzieje" Herodota i, ku swojemu zdumieniu, odkryłem, że to trochę taki "Opis obyczajów" ks. Jerzego Kitowicza, tyle że na dużo większą skalę. Czytam Herodota i odpoczywam.

Tak się jakoś ostatnio składa, że idę do teatru i np. w "Wyzwoleniu" lub w "Tangu Gombrowicz" oglądam Jana Frycza. Idę do kina i w "Pręgach" albo w "Pornografii" Jana Jakuba Kolskiego widzę Jana Frycza, i sama się dziwię, że nie mam dość Frycza. Jak to się dzieje, że Frycz nie gra Fryczem?

- Może dlatego, że jestem banalny. Nie ma we mnie niczego wyjątkowego.

Znowu pan zaczyna...

- Grając jakąś postać, nie chcę wszystkiego rozumieć. Nie chcę epatować swoim wnętrzem, pokazywać, jaki jestem bogaty duchowo. Aktor przecież, wzorem postaci szekspirowskich, powinien być bezradny wobec świata, wobec uczuć. Potrafię się dziwić, że partner coś do mnie powiedział, choć przecież teoretycznie wiem, jakie zdanie padnie. Aktor, który traci dar dziwienia się, jest skończony. W życiu nie wiemy, co się stanie za chwilę, a aktor musi tę niewiedzę jeszcze udowodnić.

Jest pan szczęściarzem, jeśli pan ciągle tę umiejętność posiada.

- Umiejętność dziwienia się zachowujemy z dzieciństwa. Cudownie udajemy np., że nie widzimy, gdzie się Kasia schowała. Tak, tak! To jest aktorstwo w najczystszej postaci. Ale tak na serio, od aktora niewiele zależy. Decyduje reżyser, który wybiera aktorów. Lubię, gdy reżyser mówi: - Janek, obsadzę cię w tej roli, ale chciałbym, żebyś zagrał inaczej niż dotychczas, żebyś przekroczył kolejną granicę.

Czy debiutantka Magda Piekorz też stawiała takie warunki?

- Czułem, że postać ojca wymaga zadania sobie większego trudu, zapytania siebie samego: Kto to jest? Relacja ojciec-syn jest bardzo prosta, ale w tym konkretnym związku kryła się tajemnica, nadająca tej postaci niejednoznaczny wymiar.

Oglądając "Pręgi" zobaczyłam historię rozpaczliwej miłości ojca do syna.

- No tak, ale po roli w "Pręgach" dostaję propozycje zagrania kolejnych ojców. A w tym czai się niebezpieczeństwo. Aktorzy czekają, żeby ich zmieniać, wybijać z samozachwytu, stawiać przed nimi nowe zadania.

Reżyserzy się skarżą, że aktorzy przybiegają na próby spóźnieni po zdjęciach do serialu lub reklamy. Zmęczeni, nie mają ochoty zgłębiać poważnego tekstu.

- Jest to tylko część prawdy. Zmieniły się realia i reżyserzy muszą to brać pod uwagę. Dziś nie można próbować miesiącami. To jest kwestia wzajemnej umowy i przygotowania.

Ale nie da się ukryć, że nawet wybitni aktorzy coraz częściej pojawiają się

w serialach. Pan też zagrał w serialu "Zaginiona".

- Nie wrzucałbym wszystkich seriali do jednego worka. "Zaginiona" to nie to samo co ciągnąca się latami taśmowa produkcja czy sitcom. To kilkuodcinkowy film telewizyjny. Z Danusią Stenką próbowaliśmy wiarygodnie zagrać małżeństwo przeżywające kryzys. Nie do mnie należy ocena, na ile nam się to udało.

Pomimo sukcesów filmowych w wywiadach podkreśla pan, że czuje się

przede wszystkim aktorem teatralnym.

- Praca w filmie wymaga innego rodzaju skupienia. Kiedy jestem gotów do zagrania sceny, pojawia się na przykład chmura i trzeba czekać na odpowiedni moment. Ale wtedy właśnie jest przerwa obiadowa. Zapalam papierosa, denerwuję się, bo widzę, że krzywo przybijają belkę i ona zaraz im spadnie, a potem myślę: cholera, właściwie, co mnie to obchodzi.

I nagle znajduję się w stanie jakiejś schizofrenii. Energia, z którą przyszedłem na plan, rozpływa się. A przy tym ta żenująca polska bieda. Na wszystko brakuje pieniędzy. Wystarczyłaby zwyczajna rzecz, od lat oczywista w produkcjach filmowych na całym świecie: przyczepa, w której aktor może przeczekać chwilę, kiedy nic się nie dzieje.

Dziś jest poniedziałek. W teatrze wolny dzień. Kazimierz, pana dzielnica,

wygrzewa się w słońcu. Co pan dziś będzie robił?

- Wrócę do mojego żaglowca. Tak najlepiej odpoczywam. Mam pewien problem, z którym nie umiem sobie poradzić...

Żaglowiec to wolność. Czy pan jako artysta czuje się wolny?

- Bywam niewolnikiem swojego charakteru, swoich przyzwyczajeń, ale jako artysta czuję się wolny. A to znaczy, że jestem skazany na siebie.

Jan Frycz, aktor Starego Teatru. Grywał Hamleta, Kordiana, Cyda, Irydiona. Często występuje w spektaklach Krystiana Lupy, m.in. w "Lunatykach", w "Braciach Karamazow". W filmie tworzy wybitne kreacje z ról drugoplanowych. W 2003 r. nagrodzony w Gdyni za drugoplanową rolę męską w "Pornografii" Jana Jakuba Kolskiego. Grywał w filmach Andrzeja Barańskiego, Mariusza Trelińskiego (o "Pożegnaniu jesieni" mówi, że to ostatni polski film zrobiony z rozmachem). W nagrodzonych na ostatnim festiwalu w Gdyni "Pręgach" Magdaleny Piekorz przejmująco zagrał rolę ojca, który nie potrafi okazać miłości synowi. Obecnie w Starym Teatrze można go zobaczyć w "Wyzwoleniu" i w "Tangu Gombrowicz" Mikołaja Grabowskiego oraz w "Mistrzu i Małgorzacie" Krystiana Lupy. Mieszka w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji