Stuhr i Bińczycki jako emigranci (z Krakowa do Warszawy) (fragm.)
Na szczęście nie posługiwali się playbackiem Stuhr i Bińczycki, którzy przywieźli do Warszawy krakowski (Stary Teatr), wyreżyserowany przez Andrzeja Wajdę, spektakl "Emigrantów" Mrożka. Prapremiera tej sztuki odbyła się w Teatrze Współczesnym w Warszawie trzy i pół roku temu, a zaraz potem wystawiono ją właśnie w Starym Teatrze, nie jest to więc inscenizacja supernowa, niemniej pokazanie jej w Warszawie wywołało zainteresowanie, no... niemal takie, jak występ BONEY M. Bilety rozchwytano w ciągu paru godzin, trzeba było organizować spektakl dodatkowy, a tłumek oczekujących choćby na jakąś wejściówkę kłębił się co wieczór przed teatrem Studio, gdzie rzecz prezentowano i gdzie takiego szturmu na kasę nie zaobserwowano jeszcze w całej (długiej przecież i chlubnej!) działalności tej sceny.
A więc "Emigranci". Dwuosobowa, gorzka sztuka o rożnych koncepcjach wolności, o rożnych do wolności drogach i o wielu jeszcze innych możliwych do odczytania z tego tekstu społecznych i intelektualnych konfliktach. Pisano już o "Emigrantach" sporo wtedy, gdy wchodzili na nasze sceny, dziś chciałbym wiec tylko zwrócić uwagę, ze jest to, kto wie, czy nie najbardziej kontrowersyjna sztuka Mrożka (przynajmniej na naszym, krajowym, terenie). Że ma zagorzałych entuzjastów stawiających ją na równi z "Tangiem" lub nawet nieco wyżej. I ma równie zagorzałych przeciwników, którzy odmawiają jej jeśli nie wszystkich, to w każdym razie bardzo wielu wartości. Myślę, że wszystko zależy od tego, czego się kto w "Emigrantach" dopatrzy i myślę, że jej odbiór, zależny jest bardziej niż w poprzednich utworach Mrożka od sytuacji, od nastroju, od własnego, osobistego nastawienia do świata i własnego doświadczenia życiowego. No i - to zrozumiałe! - od inscenizacji, od potraktowania tekstu.
Andrzej Wajda zrobił jak gdyby film z "Emigrantów" (zamierza zresztą zrobić z nich film autentyczny). Scena jest dla niego panoramicznym ekranem w czarnej ramie - gdy schodzi się publiczność, na ekranie wyświetla się - jak w zwykłym kinie - kolorowe reklamy, potem czołówkę - z tytułem i nazwiskami aktorów i realizatorów, potem - białe płótno ekranu robi się przejrzyste i odsłania wnętrze nędznej piwnicy, w której egzystują dwaj emigranci - AA i XX... Przez cały czas oglądamy już scenę w tej czarnej, ekranowej ramie i oglądamy ją poprzez przejrzysty tiul. Pomysł znakomity, chociaż... na dłuższą metę męczy trochę ten brak bezpośredniego kontaktu z aktorami. Skrótów Wajda nie robi żadnych. Z jednej strony to dobrze (w warszawskiej prapremierze skróty wypaczały, a w każdym razie zubażały wymowę sztuki), z drugiej - nie najlepiej, bo trochę się spektakl ciągnie, powtarza, chwilami nawet nuży.
Aktorzy? We Współczesnym grał duet Michnikowski-Czechowicz, tutaj - Stuhr i Bińczycki. Jeden wsławiony "Wodzirejem", drugi - "Nocami i dniami", obaj aktorzy znakomici, w dwu znakomitych, choć bardzo trudnych rolach. Trudnych i męczących; ostatecznie obaj są przez pełne dwie godziny na scenie - tylko we dwóch, w ostrym, trudnym dialogu. Utrzymanie w takiej sytuacji napięcia widowni, balansowanie na najtrudniejszym tonie, mieszającym komizm z dramatem, ironię z liryką, śmiech z intelektualną rozgrywką - to zadanie na miarę najwybitniejszych indywidualności aktorskich! I jeśli nawet nie zawsze - jak sądzę - Stuhr i Bińczycki potrafili konsekwentnie ten ton utrzymać, to przecież obaj mieli również momenty wspaniałe, dosłownie chwytające za gardło...