Artykuły

Transformacja performera

- Upadająca szklanka na estradzie jest hałasem, a w teatrze może stać się muzyką, i to tą najbardziej pożądaną. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, cieszyłem się jak szalony, że mam do dyspozycji tak niezmierzony obszar dźwięków - mówi SAMBOR DUDZIŃSKI, aktor, performer

Z wykształcenia jest aktorem lalkarzem, ale jego przeznaczenie to sława popidola ściganego przez piszczące tabuny fanek.

Magdalena Rigamonti: Kręci Pana fortuna i sława?

Sambor Dudziński: Nie mam w sobie dominacji zrobienia kariery. Śpiewam o tym piosenkę, ale to raczej pastisz. Fakt, że żyjemy w cywilizacji konsumpcyjnej, uprzedmiotowienia człowieka, jest niezaprzeczalny. I wiem, że

90 proc. ludzi, którzy zaczynają działać na scenie muzycznej, przede wszystkim marzy o popularności i zrobieniu kariery. Zajmuję się muzyką od dziecka i nie będę kokietował, że zależy mi na tym, by być osobą anonimową. Jednak popularność nie jest moim celem. Wiem też z własnego doświadczenia, że sława może przeszkadzać i zawrócić w głowie.

A zawróciła?

- Było takie niebezpieczeństwo. Jako nastoletni chłopak wygrywałem festiwale piosenki autorskiej, poetyckiej i poezji śpiewanej. Byłem dostrzegany, chwalony i wtedy zrozumiałem, że moja pasja artystyczna może się przerodzić w jakąś pożądliwość występowania i stawania się coraz bardziej sławnym.

To Pański ojciec, założyciel słynnego offowego teatru Performer spod Zamościa, otrzaskał Pana z pułapkami sceny?

- W tamtym czasie wyjeżdżaliśmy z teatrem Performer prowadzonym przez moich rodziców na przykład na festiwale do Avignonu czy Archangielska i to przywracało mnie do pionu. Nauczyłem się zwracać uwagę na to, że jeśli człowiek daje coś z siebie, to bardzo dużo dostaje od publiczności.

A co z kasą? Jak to jest być niszowym niezależnym artystą?

- Lepiej niż zależnym. I to zdecydowanie.

Przez cztery sezony był Pan na etacie we wrocławskim muzycznym teatrze Capitol. Dlaczego Pan zrezygnował?

- Bo etaty są nie dla mnie. A powiem Pani, że teraz mi się lepiej wiedzie niż za etatowych czasów. Poza tym już wcześniej zakosztowałem wolności i samodzielności. Kiedy się zaangażowałem do teatru, to okazało się, że tam jest jak w klasztorze. Obowiązki związane z tą pracą nie pozwalały mi na żadną inną działalność. Chociaż "Legitymacje" powstały właśnie w tamtym czasie jako produkt uboczny kombinatu teatralnego. Ale nie miałem ani czasu, ani głowy, żeby robić swoje koncerty, przygotowywać nowe piosenki. Był tylko teatr. Kiedy wróciłem na własną ścieżkę, to przez pierwsze trzy miesiące było bardzo ciężko, przyznaję. Ale odbiłem się od dna i okazało się, że żyje mi się dużo lepiej niż w najtłustszych teatralnych latach.

Zachłysnął się Pan wolnością?

- Nic podobnego. Wiedziałem, co chcę robić w życiu. Moja wyobraźnia jest moim kapitałem. Mam ten komfort, że to, co sobie w tej wyobraźni wykombinuję, już za chwilę może stać się realne i mogę to błyskawicznie skonfrontować z publicznością. Muszę jednak mieć czas, żeby wyławiać pomysły z tej wiernej wyobraźni.

Często bazuje Pan na pomysłach innych artystów. Na płycie "Ekle" jest kawałek "Fever", rozsławiony przez Presleya. Jest nieśmiertelne "Summertime", a nawet muzyka ludowa śpiewana przez Biłgorajki. A do tego fragmenciki takich przebojów jak "Jej portret" Bogusława Meca.

- I dlatego płytę zatytułowałem "Ekle", bo jest niesamowicie eklektyczna. Większość stanowią jednak moje autorskie piosenki. Wie pani, przez lata byłem aktywnym badaczem różnych dziedzin. Jeździłem na warsztaty jazzowe, zgłębiałem tajniki krakowskiej bohemy muzyki współczesnej, m.in. Bogusława Schaeffera i Olgi Szwajgier. W średniej muzycznej śpiewałem klasykę, w teatrze rodziców muzykę intuitywną, a na wrocławskich Lalkach zacząłem komponować muzykę teatralną i filmową. I to wszystko mnie ukształtowało. Sam jestem eklektyczny.

Płytę nagrał Pan z zespołem. Ale jakoś wygląda mi Pan na artystę solowego, samotnika. Dobrze się Pan czuje z piątką facetów na scenie?

- To prawda, jestem typem samotnika. Etymologicznie moje imię oznacza "sam wojownik". Stąd przydomek Wojownik Sztuki. Czym innym jest granie w zespole, czym innym koncert solowy, gdzie sam jestem sobie sterem żeglarzem i okrętem. Pełny skład E.F.S z sekcją dętą, smykami i Biłgorajkami to 20 osób. Siłą projektu Etno Funky Show jest, że na koncertach każdy wie, co ma robić. Płyta jednak nie jest zapisem koncertu, co na początku uznałem za porażkę.

Dlaczego?

- Bo początkowo doszedłem do wniosku, że w studyjnym zapisie brakuje tej niesamowitej energii, jaka panuje na naszych koncertach. Bazę nagraliśmy na "setkę" w studio - bas, perkusję, gitarę i piano zarejestrowaliśmy za jednym zamachem. Potem sekcję dętą, smyczkową, no i wokale. A jeszcze potem ponad rok nad nią pracowałem i teraz jestem zadowolony.

Sam Pan ją wyprodukował, więc nie musiał Pan z nikim wojować. Zdarza się, że przeobraża się Pan w wojownika sztuki?

- Ja nim jestem na co dzień. Bycie wojownikiem nie polega wcale na ciągłym wojowaniu, tylko na tym, by być gotowym do walki. I ja w tej gotowości jestem nieustannie.

Były takie sytuacje, kiedy trzeba było gotowość wykorzystać?

- Jasne. Myślę, że zawalczyłem o siebie, odchodząc z teatru. Byłem przecież finansowo uzależniony od tej roboty - co miesiąc na moje konto wpływała pensja. Praca nad tą płytą też była walką, walką o efekt. Walczyłem, kiedy byłem chłopcem, i walczę teraz, kiedy jestem większym chłopcem.

Co Pana ojciec Paweł Dudziński, uznawany przez teatrologów i teatromanów za teatralnego rewolucjonistę, człowieka, który nie zbacza z własnej drogi i stroni od komercji, sądzi o tej płycie?

- Posłuchał i powiedział, że na tej płycie słychać miłość i to, że ja uwielbiam grać z tymi muzykami. I to jest świetna charakterystyka tego krążka. Ojciec się denerwował, kiedy pracowałem w teatrze. Teraz jest zadowolony, że znowu idę swoją drogą. On jest dla mnie największym autorytetem. Ten facet jest wielkim reformatorem teatru. Jerzy Grotowski odrzucił scenę pudełkową, całą teatralną otoczkę, a od aktorów wymagał morderczych treningów, bo twierdził, że tylko wtedy wychodzi na jaw prawda. Mój ojciec poszedł jeszcze dalej i odrzucił scenariusz i reżyserię, postawił na całkowitą improwizację. Stworzył coś, co nazywa rytuałem intuitywnym.

To musiał się nieźle wściec, kiedy jego syn zaczął studia w szkole aktorskiej, a potem występował w jakichś musicalach?

- No, zadowolony nie był. Jednak on też jest wojownikiem sztuki i ma świadomość, że ja jestem swoją własnością i idę własną drogą. Poza tym to tata zaproponował, żebym studiował na wrocławskich Lalkach.

Ma Pan poczucie, że wybrał tę najwłaściwszą drogę?

- Tak, jestem o tym przekonany. Piosenką zajmuję się od dziecka i udaje mi się odnaleźć w muzyce swój indywidualny i rozpoznawalny język.

Dlatego nawet instrumenty robi Pan samodzielnie?

- Ciałem muzyki jest brzmienie, duszą - zawarte w muzyce uczucia. Instrumenty, które wykonuję, odróżniają moją muzykę, ale materia jest czymś wtórnym, powstaje, przemija. Istotą jest duch. Czym innym jest muzyka na estradzie, czym innym w teatrze. Na przykład upadająca szklanka na estradzie jest hałasem, a w teatrze może stać się muzyką, i to tą najbardziej pożądaną. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, cieszyłem się jak szalony, że mam do dyspozycji tak niezmierzony obszar dźwięków.

Z ilu instrumentów Pan korzysta?

- Nie chodzi o ilość, chodzi o to, żeby właściwego instrumentu użyć we właściwym momencie. Zresztą nigdy nie policzyłem wszystkich. Będzie tego coś koło setki, bo wiele instrumentów też straciłem. To są moje dzieci, niektóre adoptowałem, niektóre stworzyłem. Z każdym łączy mnie indywidualna osobista relacja. Te, dla których znajduję najwięcej czasu, to: piano, ukraińska sopiłka, klarbass, didgeridoo, berimbao, melodyka, chalumeau, kalimba, bekadrum - bęben z beki po kiszonej kapuście - no i przede wszystkim wokal, który jest najbardziej uniwersalnym instrumentem.

Często bazuje Pan na pomysłach innych artystów. Na płycie "Ekle" jest kawałek "Fever", rozsławiony przez Presleya. Jest nieśmiertelne "Summertime", a nawet muzyka ludowa śpiewana przez Biłgorajki. A do tego fragmenciki takich przebojów jak "Jej portret" Bogusława Meca.

- I dlatego płytę zatytułowałem "Ekle", bo jest niesamowicie eklektyczna. Większość stanowią jednak moje autorskie piosenki. Wie pani, przez lata byłem aktywnym badaczem różnych dziedzin. Jeździłem na warsztaty jazzowe, zgłębiałem tajniki krakowskiej bohemy muzyki współczesnej, m.in. Bogusława Schaeffera i Olgi Szwajgier. W średniej muzycznej śpiewałem klasykę, w teatrze rodziców muzykę intuitywną, a na wrocławskich Lalkach zacząłem komponować muzykę teatralną i filmową. I to wszystko mnie ukształtowało. Sam jestem eklektyczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji