Artykuły

Do Zygmunta Hübnera

12 stycznia wieczorem pisałem do Pana list. Od dawna byłem winien sprawozdanie z pobytu w Glasgow. Trochę chciałem się pochwalić, trochę napisać o tym, jak bardzo oczekiwano referatu, który miał Pan wygłosić na zakończenie festiwalu. Choroba uniemożliwiła wyjazd. Właśnie teraz, kiedy Pański autorytet stawał się dla wszystkich oczywisty, gdy mógł Pan zaznać tej odrobiny satysfakcji, czego nie było znów tak dużo w Pańskim życiu. Pisałem ten list 12 wieczorem w całkowitej niewiedzy, że adresat od kilku godzin nie żyje. Kiedy się dowiedziałem, list wcale nie stracił sensu.

Lubił Pan listy i otrzymywać, i pisać. W nich łatwiej uzewnętrzniało się ciepło, które w codziennym życiu Teatru Pana krępowało, jako zbędny sentymentalizm. Nie znosił Pan wielkich słów, i kiedy granica dobrego smaku była przekraczana, na ustach pojawiał się ostrzegawczy, ironiczny uśmiech. Stąd trudność moja w sformułowaniu tego, co wszyscy myślimy, w miarę prostymi słowami.

Chcieliśmy Panu podziękować za możność przeżycia czternastu lat w moralnym luksusie. Jeśli spojrzy się na mapę teatralną Polski, na zgliszcza wielu wspaniałych zespołów, to wtedy łatwo zdać sobie sprawę, w jakże innych warunkach przebrnęliśmy przez męty i odmęty ostatnich lat polskiego życia. Na polskiej huśtawce wielu straciło głowy, by zaraz potem stracić twarz, wielu ulegało zwątpieniu aż do odrętwienia, wielu zrobiło karierę na gestach, za które często cenę płacili inni. Nas to wszystko ominęło. Pan wziął odpowiedzialność za czterdziestu aktorów, stu innych pracowników, za rzeszę widzów "Powszechnego" i pozwolił im spotykać się bez smugi wstydu. Ta odpowiedzialność wymagała od Pana rzeczy, stającej się modną dopiero w tych dniach, a mianowicie wymagała rozsądku. Rozsądek, cecha w polskiej tradycji mało dotąd doceniana, wymaga autorytetu moralnego, bo ten dopiero daje gwarancję, że dokonywane wybory są słuszne. Uczył nas Pan, że w walce z ciemnymi siłami trzeba zachować klasę. Wróg wtedy znajduje się na obcym mu terenie, a to daje szansę zwycięstwa nam.

W sztuce Enquista, którą Pan reżyserował, była postać Andersena. Bajki, dzięki którym przeszedł do historii, traktował jako mniej istotny nurt swojej twórczości. Myślę, że następne zdanie przyjąłby Pan z andersenowskim żachnięciem. Był Pan wybitnym dyrektorem, choć nie to było w centrum Pańskich ambicji. Myślę jednak, że styl sprawowania tej funkcji będzie stanowić o Pana znaczeniu i będzie wyznaczać pewną tradycję w polskim życiu teatralnym. Miał Pan dar uruchamiania takich mechanizmów w zespołach, że działały bezbłędnie przez długie lata nawet po Pańskim odejściu. Działały tak bezbłędnie, że następcy często przypisywali sobie zasługi im nienależne. Stworzył Pan kilka przedstawień, które przejdą do historii teatru, W "Powszechnym" był to na pewno "Lot nad kukułczym gniazdem", znakomicie wymyślony i tak społecznie trafiony, że śmiało mógł konkurować z obsypanym Oscarami filmem. Był inny, bo z inną publicznością toczył dyskurs o wolności. Ten bezbłędny instynkt publicysty, którym był Pan obdarzony powodował, że "Powszechny" był i jest "Teatrem nieobojętnym". To Pana sformułowanie i zarazem najkrócej ujęty program artystyczny. Jest i "Zemsta", która swą swobodną, nowoczesną formą odżyła jako komedia ludzi żywych. "Zabił" Pan "Zemstę"" dla pewnej generacji widzów. "Zabił" to znaczy pozbawił ich Pan chęci oglądania innych "Zemst", by nie psuć smaku wspomnień z "Zemsty" doskonałej. Tak jak Łomnicki zabił dla pewnego pokolenia rolę Artura Ui, a Holoubek Gustawa-Konrada.

Występował Pan w konkurencji najtrudniejszej. Był Pan Dyrektorem aktorów znakomitych i dobrych. Dialog torreadora z bykiem jest dziecinną paplaniną w porównaniu z tą konkurencją. Czasem niecierpliwość nieusatysfakcjonowanych dawała o sobie znać w sposób szczególny, ale nigdy nie dochodziło do sytuacji ostatecznych. Wszyscy mieli poczucie, że dzień ich nadejdzie, że niczyje szanse nie zostały raz na zawsze przekreślone. Nie wiem, czy tak było naprawdę, ale ważne było odczucie. A kiedy ludzie Panu dojedli, mógł Pan dać upust żalowi w "Dialogowych" felietonach. To też był sposób komunikowania się z Zespołem. Można to prześledzić w tekstach. Sposób był bezpieczny dla klimatu w naszym Teatrze ze względu na cykl wydawniczy "Dialogu", a ci co chcieli, mogli wyciągnąć wnioski. Kilka Pana tekstów będzie świadectwem czasów, w których tworzyliśmy Teatr. "Modlitwa" ujawniła siłę, która zagroziła samemu autorowi, "Nad trumną polskiego teatru" - ma w sobie coś z siły jaraczowskiego testamentu. Sytuacja, w jakiej tworzył Pan ten tekst nadała mu jeszcze wymiar szczególny. Świadczy też, że w trudnych czasach znalazł Pan jakąś siłę magiczną, która utrzymywała, ba, wabiła wciąż nowych, wybitnych aktorów. Pieniądze nie stanowiły żadnej zachęty. Markowy aktor na jednodniowym wyjeździe łatwo zarabia tyle, ile wynosi jego miesięczna pensja, wyharowana w pocie codziennych przedstawień. Nasz Teatr nie był rozpieszczany ciągłymi wyjazdami na atrakcyjne festiwale. W tym jednym nie dotrzymał Pan obietnic z 1974 roku, ale to wszyscy Panu wybaczyli. Kiedy się chce rozmawiać z własnym społeczeństwem językiem zrozumiałym i precyzyjnym, to kształt teatralny traci ten festiwalowy blichtr, pusty, ale efektowny. To cena, którą w końcu wszyscy zgodzili się zapłacić.

Więc co stanowiło tę siłę scalającą? Sądzę, że dla aktorów "Powszechny" stawał się powoli jednym z ostatnich miejsc, w którym obowiązywała teatralna moralność, przyzwoitość, zanikająca dookoła. Stworzył Pan Teatr dla świadomej publiczności, teatr robiony przez tych, którzy w danej chwili umieli do tego społeczeństwa przemówić najprecyzyjniej. Nie był to teatr dla władz, nie był to teatr dla mody, nie był to teatr dla popisów pięknoduchów, nie był to teatr dla festiwali, nie był to teatr dla dyrektorowej. Nauczył Pan kilku młodych ludzi, że najpierw stawia się pytanie o to, co chcemy tej publiczności powiedzieć a dopiero potem szukamy na to precyzyjnego i efektownego sposobu. Ta kolejność nie wszędzie jest w modzie, zwłaszcza w tak ekonomicznie nerwowych czasach.

Pora kończyć. Jeszcze tylko podziękowanie za cierpliwość w znoszeniu błędów i porażek debiutantów, za to, że ludziom ulegającym słabościom nie dawał Pan ostentacyjnie do zrozumienia, że tracą szansę na stanie w pierwszym szeregu przy ukłonach, za to, że nie było garderób gwiazd i garderób halabardników, choć zawsze są lepsi i jest tzw. drugi plan, bo to twarde prawo teatru.

Jeśli wierzyć prognozom, ma teraz przyjść czas spokoju. I właśnie wtedy, kiedy Teatrowi nie grożą żadne burze, kiedy Zespół okrzepł, miał nadejść czas, w którym chciał Pan spełnić kilka swoich artystycznych marzeń. Lecz zjawiła się choroba.

Co będzie teraz? Najbardziej boimy się zbawców, którzy się poświęcą i wezmą na swe barki Pańską schedę w myśl zasady: "Jeśli ja tego nie wezmę, to weźmie to ktoś gorszy". Już to wszystko znamy i wiemy co z tego wynika. Ten zespół albo sam znajdzie formułę istnienia, albo rozleci się w pył, jak tyle rzeczy, które rozpadły się wokół nas. Chyba że Pan będzie nam dyskretnie pomagał, spoglądając gdzieś ze sznurowni teatru zwanego światem.

P.S. W dzień po Pana pogrzebie zginął ślusarz Jerzy Sosnowski. To był świetny ślusarz, taki prawdziwy człowiek teatru, jakich kilku udało się Panu wychować. Zmartwi Pana ta wiadomość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji