Artykuły

Po Hubnerze

Napisałem tytuł i myślę, czy można pamięć o Zygmuncie Hübnerze tak właśnie mierzyć. Teatr przed Hübnerem... po Hübnerze. Niestety, tak się zapewne nie stanie. Pierwsi byliby przeciw ci, którzy dziś, po jego śmierci, chwalą go we wspomnieniach ponad miarę, i aż do zapamiętania, posługując się, oczywiście, wiązanką obowiązujących frazesów, ten o moralnym autorytecie i niezłomności wydaje sie najważniejszy. Nie ustrzegł się go nawet Aleksander Bardini w ostatnim numerze "Teatru", które to pismo pożegnało Zygmunta bardzo obszernie, z godną uwagi wszechstronnością przypominając najważniejsze stacje jego życia i działalności artystycznej. Bardini był kiedyś profesorem Hübnera w szkole teatralnej i w drukowanym teraz szkicu zachowało się coś z typowo belferskiej przenikliwości wobec studenta. Dobry nauczyciel odbiera sygnały jakby na specjalnych falach, zmusza wychowanka do dostrojenia się do własnej częstotliwości. Być dobrym nauczycielem to sztuka taka sama jak inne. I Bardini ją posiadł. Mimo wzruszenia, nieuniknionego przy pożegnaniu bliskich nam osób, patrzy zimno i stara się być równie krytyczny jak podczas egzaminu. Tyle że na szkolnym, fachowym egzaminie nie ocenia się moralności. Inaczej na tym ostatnim, przed którym stanął Zygmunt. I tu profesor, dając wysoką notę ogólną, zgodnie z nowym środowiskowym obyczajem szczególnie wyróżnił... "nie znającego kompromisu moralnego człowieka".

Tak ławo to napisać, tak łatwo to się teraz pisze, żyć było trudniej, nawet jeśli się nie zawsze pamiętało o wzniosłych nakazach i zakazach. Bo i nie zawsze pamiętać się opłacało. Ale nie o tym chciałem mówić Nie o mitach i legendach, nie o panteonie teatralnych świętoszków, których obficie się mianuje, nie wiem doprawdy czy dla publiczności, jak to się uzasadnia, ona może tego wcale nie oczekuje, zdania są podzielone, czy raczej z powodu pewnej niedojrzałości psychicznej tyleż społeczeństwa, co i społeczności artystycznych, porażonych w ciągu ostatnich kilkunastu lat paroma wstrząsami, takimi jak polski papież i polscy nobliści. Nagle poczuliśmy się nie tylko zbiorowo wyróżnieni, ale może takie i zbiorowo, i indywidualnie wybrani... Pokusa, trzeba przyznać, silna, nie wydaje się wszakże niczym więcej jak pokusą.

Zaraz wrócę do Zygmunta Hübnera, idę ku niemu. Wyszała niedawno w Paryżu nakładem Editions-Spotkania książeczka Komedianci Rzecz o bojkocie. Rozmowy z kilkunastoma przedstawicielami środowiska teatralnego, i tymi, którzy bojkotowali telewizję po 13 grudnia 1981, i tymi, którzy bojkotowi się sprzeciwiali. Tam właśnie ujawniła się w całej pełni opisana pokusa wybrania, wyróżnienia i uświęcenia, bardziej lub mniej maskowana, a czasem zupełnie jawna I niemal bezwstydna. Chociaż zdarzały się głosy trzeźwe, nie mogę więc i ja oprzeć się pewnej pokusie, mianowicie by zacytować parę zdań Krystyny Jandy, wstrząśniętej pierwszym spotkaniem środowiskowym po powrocie do kraju w 1983 z Francji, gdzie zatrudniała się przy kręceniu filmu.

"W dniu przyjazdu jeden z kolegów zawiadomił mnie, że w kościele na Przyrynku odbędzie się msza z udziałem prymasa Glempa, a aktorzy będą recytować wiersze. Zaproponował, żebym wzięła w tym udział. Szybko więc nauczyłam się jakiegoś wiersza i niemal prosto z lotniska trafiłam do kościoła. (...) Zupełnie nie wiedziałam, jak się zachować. Nie wiedziałam, co wolno, a co nie. Nagle Śląska zwróciła mi uwagę, że mam za bardzo umalowane usta. Czułam się jak uczennica w szkole. W pewnym momencie między aktorami poszedł głuchy telefon, że przed recytacją trzeba się ukłonić prymasowi. Siedziałam vis a vis mikrofonu. Nigdy nie zapomnę, jak pani Mrozowska z przerażeniem w oczach przerwała wiersz, bo zapomniała się ukłonić. Odwróciła się do prymasa, ukłoniła się, a potem zapomniała dalszych linijek wiersza. Aktorzy przeżywali wtedy rzeczy straszne, niezwykłe, lecz dla mnie prawie niezrozumiałe. (...) Po recytacjach wstaje Glemp i mówi, że się bardzo cieszy, iż aktorzy tak ładnie i miło deklamowali wierszyki, ale kościół to jednak nie miejsce na przedstawienia i wolałby, żebyśmy pracowali tam, gdzie powinniśmy pracować. (...) O, widzę tutaj-panią Jandę. Tak pięknie pani szła na końcu filmu Człowiek z marmuru tym korytarzem w telewizji i ja bym chciał, żeby pani przeszła znów tym korytarzem I otworzyła te drzwi dla wszystkich. Mam nadzieję, że na święta zobaczę panią w telewizji. A ja po prostu opuściłam głowę i myślałam, że zwariowałam. Powiedziałam sobie, że nigdy w życiu nie wystąpię na żadnej mszy. (...) W każdym razie miałam dość podobnego cyrku".

Być może nie tylko Krystyna Janda poczuła się zaskoczona i nie wiadomo, jak wszystko by się skończyło. Niestety, w tym samym czasie, gdy kardynał Glemp dawał pouczenie aktorom, ogłoszono decyzję o rozwiązaniu Związku Artystów Scen Polskich. W samą porę, by nie pozwolić artystom oswoić się z myślą kardynała, przedłużyć opór i bojkot, uczynić z teatru obiekt politycznych rozgrywek...

Zygmunt Hübner doskonale rozumiał tę grę, ponieważ sam bardzo nie lubił, gdy próbowano go wciągać w podobne zawody. W końcu odszedł ze Starego Teatru w Krakowie w 1969 właśnie wtedy, gdy za pomocą nakazów i zakazów zaczęto mu tak manewrować repertuarem, by uczynić z teatru nowe zarzewie niepokoju. Powielono po prostu wzór warszawskich Dziadów, co dla Hübnera było z pewnością oczywiste. Siły, które starały się w latach 1968-1970 przejąć władzę dysponowały wyjątkowo skromnym zasobem chwytów do rozognienia, a zarazem pozyskania opinii społecznej. I z zupełnie niezrozumiałym, maniackim wprost uporem umieszczały w swych rachubach... przedstawienia teatralne. Zaczęło się od Dziadów, Hübner przeciął w Krakowie podobne próby swoim odejściem, chociaż i tak wątpię by publiczność krakowska, która jest, była raczej, bardzo teatralna lecz teatr traktuje jako domenę sztuki a nie manifestacji, pozwoliła się z powodu jakichś przedstawień czy ich zakazywania wyprowadzać na ulicę. Mimo wszystko ten sam model publicznego działania powtórzono jeszcze raz w Gdańsku w 1970 z okazji przygotowywanej tam premiery Termopil polskich Micińskiego.

Tego przedstawienia nikt nie usiłował zdejmować, przeciwnie, robiono mu zawczasu zdumiewającą jak na nasze warunki reklamę, zarówno wśród studentów, jak i wśród robotników stoczni. A sztuka, bądź co bądź, opowiadała o księciu Józefie Poniatowskim i o Katarzynie II, inicjatorce ostatecznego rozbioru kraju. Tymczasem na Wybrzeżu i tak wrzało. Wczesną jesienią zaczęto pisać - to jest do sprawdzenia w ówczesnych gazetach gdańskich! - o tonach pszenicy na dnie doków, ponieważ robotnicy nie chcieli jej jakoby przeładowywać z jednych statków na inne, by odpłynęła w kierunku przeciwnym do tego, skąd przyszła... Prawda to była czy nieprawda? Afera nie doczekała się zakończenia Ale była! Gazety się nią zachłystywały. A i ludzie na Wybrzeżu również. Na to miała się nałożyć nieoczekiwana miłość propagandy do teatru, który wystawił Termopile...

Zygmunt Hübner znał te gry i ich zasady. I - jak każdy rzetelny artysta - nie miał zamiaru wplątywać w nie teatru. Ale tak się zdarzało, że bywał blisko oka cyklonu. W Komediantach, wśród kilkunastu wywiadów, jego głos jest napisany. Nie miał czasu, a może nie miał już zdrowia na rozmowy. Zresztą w rozmowie mówi się czasem byle co, a on tego nie lubił. To co się stało, uważał za nieuchronne. "Nawet za tę cenę, którą przyszło zapłacić? Chwila namysłu i mniej już stanowcze lecz przecież: tak".

Mniej stanowcze, ponieważ zdawał sobie sprawę i z gier politycznych, i z kosztów społecznych. "Trzeba też uczciwie powiedzieć, że ogromna część społeczeństwa nie popierała bojkotu. My, w Warszawie, mamy spaczoną optykę, pławimy się jak pączki w maśle pochwał przyjaciół i klaskaczy. Ale nauczyciel z Włocławka, emerytka ze Stargardu, lekarz z Buska patrzą na to inaczej".

Były wszakże i argumenty za bojkotem, dla owego mniej stanowczego tak, ale bardzo ziemskie, konkretne, pozbawione natręctwa i uwzniośleń. "Odmowa (...) poddania się upokarzającej procedurze oczekiwania na mrozie na przepustkę i kolejnym kontrolom, była odruchem tak naturalnym, tak oczywistym, że doprawdy z podziwem należy patrzeć na tych, którzy jej nie ulegli. (...) Gdybyż jeszcze usprawiedliwiały ich niezłomne przekonania polityczne - bogać tam! Tyle w nich było szczerości, co w nagłych nawróceniach na wiarę zaprzedanych cyników i ateistów".

Po Hübnerze pozostał więc wibrujący gdzieś tam w eterze - i w bibliotekach jednak, bo napisał parę książek i sporo tuzinów felietonów - głos rozsądku. Ale czy o rozsądku właśnie będą pamiętać ci, którzy żegnali go w tonach wzniosłych i namaszczonych? Czy będzie pamiętać teatr?

Mimo wszystko tytuł tego felietonu miał znaczyć coś zupełnie innego. Po Hübnerze - została nowa jego książka. Przygotował wybór swoich felietonów drukowanych w "Dialogu", lecz egzemplarza, wydanego pod - ironicznym? pretensjonalnym? to nie szkodzi, że zaczerpniętym z Karla Krausa - tytułem Loki na łysinie, już nie zobaczył. Mówię pretensjonalnym, bo sam Hübner łysiał - tak jak pisał - miarowo, bez pośpiechu, w rytmie okazowo wręcz naturalnym. Więc o tych jego Lokach za tydzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji