Artykuły

Pożegnanie

J.B. mówi przez telefon: musisz napisać, najlepiej pamiętasz tamte, krakowskie lata. Po południu J.S. opowiada mi telefonicznie o pogrzebie i kończy tak samo: napisz koniecznie. Czy ja o tym nie wiem? Przygnębia mnie ta konieczność od kilku dni Ale niełatwo jest wspominać rówieśników, choćby ani wspominany ani wspominający nie przywiązywali nigdy wagi do pokrewieństw pokoleniowych. W roku 1930, urodzony 23 marca, wyprzedził mnie zaledwie o dwadzieścia dni. A J.B. ciągnie niezmordowanie: jest pierwszym z ostatnich, cóż, że najmłodszy spośród nich, tak to sie zawsze zaczyna. Co się zaczyna? Wstrząsowa, gwałtowna wymiana pokolenia dokonała się w teatrze na początku dekady. Zerwana została ciągłość, tradycja, na której można by się oprzeć lub z którą można by się spierać. Spór i kontynuację zastąpiły oskarżenia. Nieliczni, którzy zostali, poruszali się odtąd jak zbłąkani. Jaką drogę wybrać, by przewodzić? Każda okazywała się zła. Jaki teatr ostanie się z tych lat, o jakim będzie się pamiętać. O przedstawieniach doskonałych zawodowo i technicznie, wspartych dobrą literaturą, to są te, od których odwracała się widownia, więc czy piszący o nich. czy przyszli historycy będą mieli dość charakteru, by opowiedzieć prawdę o rzetelnych dokonaniach artystycznych, martwych już u poczęcia, bo życie teatru zaczyna się i kończy wtedy, gdy iskra przebiegnie pomiędzy sceną a publicznością. A może trzeba szukać tej iskry, tego porozumienia za wszelką cenę, za cenę doskonałości, rzetelności, może zdoła się utrwalić na kartach historii teatru tylko niepowtarzalna atmosfera jednego wieczoru, kiedy w kilkuminutową jedność stopili sie aktorzy i widzowie, nie trwałe są przecież takie elektryzujące wstrząsy. Którędy iść? Mgła. I teraz: on pierwszy odszedł spośród ostatnich. Tak. ten kierunek zawsze był niewątpliwy.

Pogrzeb Zygmunta Hübnera odbył się na Powązkach 18 stycznia 1989 o godzinie 14 (zmarł 12 stycznia). Zjawił się tłum byli w s z y s c y , mimo że żaden nekrolog nie zapowiedział miejsca, daty i godziny żałobnej uroczystości. Dopiero ksiądz Niewegłowski ujawnił nad trumną, że taka była wola Zmarłego, by nikogo poza najbliższymi nie zawiadamiać, a w szczególności prasy, telewizji, tych, którzy ceremonii nadają oprawę. Istotnie, dla tego którego dźwigają przyjaciele, ta oprawa najmniej się już liczy. Czy zakłóca jego spokój? Dowiemy się i tego, dowiemy.

Telewizja życzenia nie spełniła. Czy znalazła się na cmentarzu oficjalnie, czy ktoś ukrytą kamerą sfilmował obrządek? W wieczornym dzienniku pokazano pożegnanie Zygmunta Hübnera. Taka zazwyczaj bywa wierność ostatniej woli. Spisującemu ją wydaje się, że ma prawo wypowiedzieć się i rozporządzić sobą, swoim dorobkiem i dobytkiem. Wkrótce po tym, jak zamknie oczy wszystko okazuje się chimerą. Ale czy on, pierwszy z ostatnich, tylko o sobie myślał w bezlitosnych godzinach? Może w testamencie chciał coś powiedzieć także o teatrze, o świecie, o tym świecie, o którym przez całe życie twórcze mówił w swoim teatrze? I w przedstawieniach, 'które reżyserował, w których grał i w tych, które tylko podpisywał jako dyrektor, a wreszcie w tym, co pisał na tematy teatralne, bo pisał zawsze, czasem mniej lub bardziej przymuszany przez redaktorów, kiedy indziej z własnej woli i potrzeby, przede wszystkim wtedy, gdy wydawało mu się, że świat, życie i sytuacja zasłużyły na ironię i drwinę. Jak gdyby czuł, że ocalenie jest możliwe, gdy otoczymy się nieprzenikainą powłoką kostycznego humoru. Ten zręczny szermierz i zjadliwy szyderca miał, można by sądzić, siatkę nerwów rozpiętą nie pod skórą, lecz lecz na jej powierzchni, a doświadczenie nie potrafiło osłonić jego wrażliwości zbawiennym zobojętnieniem.

Ostatnim wysiłkiem woli chciał obronić się przed oficjalnością. Przed prasą, czyż nie należałoby uszanować jego życzenia i pomilczeć w skupieniu nad tą trumną. Ale bronił się twórca teatralny, wybitny w naszym szarym raczej pejzażu kierownik teatru, umiejący skupiać wokół siebie indywidualności artystyczne. A wspomnień domaga się przede wszystkim człowiek. Przesuwa się przede mną kilka scen. Nieczęsto się widywaliśmy.

Poznałem Zygmunta w 1957 na Wybrzeżu, po premierze wyreżyserowanych przez niego Niepogrzebanych Sartre'a. Napisałem wtedy: "Przedstawienie odbyło się ściśle za zaproszeniami między godziną 22 a 1 w nocy. Odbyło się raz, o terminie następnym dyrekcja nie mogła mnie poinformować. (...) A szkoda, bo tego znakomitego przedstawienia teatr nie tylko nie musi się wstydzić..."

Okrutną sztukę Sartre'a z doświadczeń hitlerowskiej okupacji Hübner przedstawił na scenie z równym autorskiemu okrucieństwem, nie oszczędzając publiczności. Pisałem dalej ("Życie Literackie" nr 22/1957): "Szloch i śmiech histeryczny - przedstawienie ściśle za zaproszeniami! - towarzyszyły akcji nie na przemian lecz równocześnie, w pewnym momencie oburzenie na roześmianych wywołało awanturę niemal takk głośną jak dialog aktorów".

Po burzliwej premierze spotkaliśmy się, oczywiście, w barze Grand Hotelu. Siedziałem u stóp dwóch aktorek, jedna z nich była żoną Zygmunta, podszedł z kieliszkiem, pomilczał ze swym nieodłącznym, lekko ironicznym uśmiechem... Ale kiedy wypiliśmy bruderszaft? Bo następne spotkanie odbyło się parę lat później w Krakowie, kilka dni po objęciu przez niego Starego Teatru i w małej kawiarence na Floriańskiej niewątpliwie byliśmy po imieniu. Namawiał mnie, bym został kierownikiem literackim. - Masz przecież w teatrze świetnego kierownika literackiego. - On mnie nie lubi; - Skąd to możesz wiedzieć? - Czuję to.

Znowu te nerwy na powierzchni skóry. Żadnych argumentów. Czuje to. W wiele lat później Henryk Vogler opowiedział w trzecim tomie Autoportretu z pamięci o swej znajomości - i właściwie przyjaźni - z Zygmuntem Hübnerem. Poznali się podczas wspólnej wyprawy do Paryża. Potem, gdy zs Starego Teatru odwołano Władysława Krzemińskiego, Vogler jako kierownik literacki zaproponował władzom miejskim powierzenie dyrekcji Hübnerowi. Wtedy, o wczesnym zmierzchu, w ponurej kawiarence na Floriańskiej, nawet o tym nie wiedziałem. Ale propozycji nie przyjąłem. Pracowali więc razem bodaj przez jeden sezon i rozstali sie, zdaje się, przyjaźnie. Czy wyczulone nerwy Zygmunta podpowiadały mu prawdę? Czy po prostu on, zimny lecz nadczuły, lękał się równie chłodnej a pedantycznej racjonalności Voglera?

Wkrótce po tym, nawet rok nie minął, odbył się nasz pożegnalny wieczór ze Zbyszkiem Wójcikiem. Chciał odejść z teatru, miał jakieś pretensje, żądania, a Zygmunt starał się go zatrzymać. Przyszli w nocy na zasadniczą rozmowę do Feniksa. Nie przewidzieli, że tam będę. Więc rozmowa raczej się nie udała, od czasu do czasu przerzucali się oderwanymi kwestiami zawodowymi, ale nie potrafiło to zepsuć atmosfery właściwej Feniksowi, w której pogrążyliśmy się gwałtownie. I trwało to długo. Przed południem obudził mnie telefon, że Zbyszek nie żyje.

Tych parę krakowskich lat upłynęło szybko. Jako dyrektor objawił się w tym czasie bodaj raz tylko na... linii A-B. Szedł wyciągniętym krokiem, z miną wyjątkowo ponurą, o pół kroku za nim wicedyrektor Lorenowicz. Mieli przed sobą jakieś nie zapowiadające się przyjemnie spotkanie z władzami. Czy było to już w okresie, gdy zaczynała się afera z Kurdeszem? Być może.

Bo Zygmunt zdecydował się w 1969 wystawić jedną z sześciu sztuk równorzędnie wyróżnionych - czy nagrodzonych? - na konkursie z okazji dwudziestopięciolecia PRL. Najpierw jeździliśmy razem z Krakowa na posiedzenie jury. Opowiadał mi wtedy, że musi grać w filmie, żeby dokładać do swojej dyrektury w teatrze i w wagonie restauracyjnym demonstracyjnie zamawiał na zakąskę kiełbasę śniadaniową. Że Kurdesza napisał Bryll, nikt z jurorów, po Rzeczy listopadowej, nie miał wątpliwości, ta sama katarynka wersyfikacyjna, a akcenty irytującego nacjonalizmu jeszcze wyraźniejsze. Nic dziwnego, ledwo minął rok 1968, kiedy nie udało się przechwycić władzy ludziom, którym Bryll, wydawało się, sprzyjał. A zbliżał się grudzień 1970, kiedy próba miała zostać ponowiona. Ścieżki dla nowego przywódcy prostował jego Jan Chrzciciel w Biurze Prasy... Więc na posiedzeniach jury sztukę Brylla oficjalnie i bardzo mocno lansowano. Ledwo udało się odepchnąć ją do grupy nagród równorzędnych. Na nic więcej nie zasługiwała. Hübner dał ją jednak do roboty w swoim teatrze Hussakowskiemu i po premierze rozpętała się burza. Ci, którzy nie zorientowali się, że ma to być przygotowanie do prawdziwego triumfu zdrowych sił narodu, zaatakowali teatr. Jan Chrzciciel natychmiast zakazał jakichkolwiek krytycznych wypowiedzi i o sztuce, i o przedstawieniu. Ale afera stała się zbyt głośna, on sam musiał stanąć na czele komisji, która miała się sprawą zająć i... krakowskim targiem, a może sądząc, że na wzór niedawnych Dziadów Dejmka zdjęcie z afisza rozpali emocje, przedstawień zakazano. Nic jednak nie nastąpiło, opinia społeczna była już martwa. Tylko teatr poniósł kolosalne straty. A gdy Hübnerowi odmówiono zgody na następną sztukę, bodajże Paternoster Kajzara, którą starał się on przemyślnie ubezpieczyć właśnie nieszczęsnym Kurdeszem, Zygmunt złożył rezygnację. I została przyjęta.

Potem, na początku 1970, zrobił w Teatrze Wybrzeże świetne przedstawienie Ulissesa, które zostało wkrótce zaproszone do Włoch i tam również przyjęte z entuzjazmem. Wciąż wracają pamięcią do tamtego gdańskiego wieczoru krytycy, zajmują się nim historycy teatru. Ale Zygmunta spotkałem dopiero w połowie lat siedemdziesiątych we Wrocławiu. Był już dyrektorem Teatru Powszechnego w Warszawie, przywiózł na festiwal przedstawienie Trzech w linii prostej Bratnego. Miał plany bardzo ambitne, ale jako dyrektor teatr swój zawsze lubił ubezpieczać pozycjami, które nie mogły wywołać oficjalnych zastrzeżeń, przeciwnie, stwarzały wrażenie, że ten oto teatr jest taki jakim być powinien. I nawet podejmował się reżyssrii tych niezbędnych, jak mu się wydawało, haraczy spłacanych współczesności. Bratny, oczywiście, wielkich sukcesów nie zapewnił, dał trochę spokoju, na kilka następnych pozycji repertuarowych, ale podobna sytuacja zdarzyła się za pierwszej dyrekcji Hübnera w Gdańsku, u schyłku lat pięćdziesiątych. Wystawił Niepogrzebanych, niedopuszczonych do publicznej eksploatacji Szewców, świetnego Nosorożca Ionesco, gdzie zagrał także Berangera, Zbrodnie i karę, Kordiana. A dla ubezpieczenia Niemców Kruczkowskiego. I to właśnie przedstawienie pojechało na festiwal Teatru Narodów do Paryża! Nic dziwnego, że i później nigdy z takich ubezpieczeń nie rezygnował, stały sie jego firmową specjalnością.

We Wrocławiu rozmawialiśmy po raz ostatni. Wrócił właśnie z Ameryki, gdzie w teatrze uniwersyteckim w Atlancie wyreżyserował Matkę Witkiewicza. Na koniec jednak nie mogłem powstrzymać się od przygany. Zygmunt zapuścił obwisłe, szlagońskie wąsy, twarz, chudą jak zwykle miał poszarzałą i pomarszczoną. Jakby się scharakteryzował do roli czcigodnego starca. Ale obnosił się z tym nie po scenie lecz w miejscach publicznych. Wystąpiłem więc, ze zrozumiałych względów, w obronie naszego pokolenia. A cóż ty sobie myślisz, odpowiedział, że wolno nam wciąż odgrywać młodzików:.. I tak sie pożegnaliśmy. Jak się okazało, na zawsze.

Przeglądam tomy swoich szkiców, szperam po rocznikach "Życia" i okazuje się, że racja J.B. była połowiczna. Tamte krakowskie lata pamiętam, oczywiście, ale o przedstawieniach Zygmunta pisałem zdumiewająco mało. Niepogrzebami, Ulisses, o Czarnej komedii Shaffera jedno zdanie. I Mizantrop. Wystawił tę gorzką komedię w Krakowie w nowym przekładzie Jana Kotta, prozą, bardzo współczesnym. Jakby chciał tym przedstawieniem utrafić w jakąś jątrzącą ranę swego pokolenia. I sam zagrał Alcesta. Zgorzkniałego, odwracającego się od świata i środowiska trzydziestolatka. Premiera odbyła się 5 maja 1966. Pisałem wtedy: "Jest to Alcest bez cienia idealistycznego entuzjazmu. Alcest, który rzuca sie w potyczki bez najmniejszej nadziei. (..) Mogliśmy oglądać w Krakowie Mizantropa Barraulta. Jakże on wierzył w każdą szansę, którą podsuwał mu salon Celimeny! (...) Wiem, że Hübner należy do innego pokolenia niż Molier, niż Barrault, niż Kott. Pomiędzy naiwnością i goryczą to pokolenie nie miało już na nic innego czasu. Ale czy nie mogłoby poddać sie marzeniu przynajmniej na scenie?"

Zymunt złudzeniom się nie poddawał. Może jego, naszego pokolenia wątpliwym przywilejem jest odkładanie marzeń do... testamentu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji