Artykuły

Niebieskie kartki - Hanjo

Wczoraj.. Zaledwie wczoraj... to zaledwie wczoraj odnosi się jedynie do ciebie lub do podobnych do ciebie, dla których skończyła się intensywność czasu, ale nie dla mi­lionów młodych ludzi, którzy decy­dują o krajobrazie społecznym, o grząskiej sile, która, nie widzisz te­go, ale ona połyka cię codziennie, aż cię połknie całego, to zaledwie wczoraj odnosi się więc do ge­neracji zstępujących, skończonych, gdy dla generacji wstępujących nie ma tu żadnego zaledwie wczo­raj, lecz są to lata, gdyż były to lata. Wczoraj słynna I. E. była kimś z własną legendą, stworzoną przez zstępujące właśnie generacje, ale oto w ostatni piątek objawiła się jako ktoś całkiem inny. Nic ze znanego wachlarza jej środków aktorskich, żadnego zaśpiewu, żadnego wyra­stania ponad współgrających, żadne­go królowania, które dawniej wyni­kało samo przez się, powstawało nie wiadomo jak, żadnego błyszczenia, przeciwnie, coś, co było odwrotnością błyszczenia, a przecież błyszczała jak nigdy dotąd, nie, nie - błyszczała, była jak nigdy dotąd, dawno nie widziałem podobnej obecności. Pa­trzyłem i nie wierzyłem własnym oczom, najgłupsi i najmądrzejsi przeżywają chwile, kiedy nagle stwierdzają, że ich oczy dotąd były do niczego, krążenie, krążenie! Od­rodzona? Mój Boże, oto właśnie słowo najmniej przydatne w tym miejscu, tego właśnie słowa należy się bać, inna - inna tylko niż daw­niej, inna niż I. E. utrwalona w umy­śle tego lub owego, w artykule tego lub owego sprawozdawcy, do czego z grubsza sprowadza się pomnik ak­tora, czy aktorki teatralnej - wpły­wy bowiem są zbyt cienkie i nazbyt rozpłynięte, aby udało się je kiedyś otamować, już aktorzy filmowi znaj­dują się w całkiem innej skórze, zapis filmowy zachowuje nam pra­wie wszystkie tajemnice. Całe życie I. E. budowała siebie ciężko jak kamieniarz, a oto w zeszły piątek wy­rzuciła siebie z legendy za okno, zre­zygnowała z wszystkich charakterystycznych i jedynych środków i sięgnęła po takie, które były ich zaprzeczeniem. I znów panicznie bał­bym się określenia wybrała, ni­czego nie wybrała, niczego przeważ­nie nie wybieramy, wybierać to tak jakby... żartować, to za nas ktoś wy­biera i całych nas doczepia do cze­goś, co potem określamy jako wybór. Niezwykła I. E. znów nie wybierała, jak nie wybierała całe życie, znalazła się jedynie w tym miejscu, gdzie, jak powiada Turgieniew, widać, że "życie nie żartuje". I. E. zapła­ciła za to, ale któż, pytam, nie płaci? Niedawno temu natknąłem się na cenne wyznanie, na przejrzyste wyznanie Hemingwaya o Turgienie­wie. Kochał go. Choć w cieniu swych wielkich rywali Turgieniew posiada coś jedynego, coś, czego tamci nie posiadają. Nie ma drugiego pisarza, który by w równym jak on stopniu, zwłaszcza w ostatniej fazie, był pi­sarzem rozpaczy, pisarzem uciętych rąk. Raz po raz występuje ze sfor­mułowaniami, które duszą, to on sam się dusi, to on sam budzi się wśród nocy i wciąż na nowo powta­rza sobie, że jednak nie ma po co żyć. Nie sposób nie kochać go. Roz­pacz Dostojewskiego, nie wiem, jak­by to powiedzieć, to rozpacz aktyw­na, aktywna do końca. Dostojewski nie wyłączył się z wielkiego śmietni­ka świata, stworzył indywidualności tak silne, iż nigdy się ich nie zapom­ni i poprzez nie udało mu się jakoś uwolnić od rozpaczy. Turgieniew na dobrą sprawą nigdy nie odszedł od siebie, nie udała mu się ta sztuka, nie stać go było na zlanie się z wiel­kimi mocami świata, wyciągnął z nich zaledwie tyle, aby zbudować siebie, oby dać jakiś lekko odmienio­ny autoportret, który wciąż powta­rza, jak powtarza sytuację, w której mężczyzna rzucony pomiędzy dwie kobiety dokonuje fałszywego i nisz­czącego wyboru, otóż ten portret, czujemy to, zdwaja jeszcze świado­mość klęski Turgieniewa w ostatnich latach, które i tak muszą przynieść zdwojoną rozpacz. I dlatego Turgie­niew jeszcze długo pozostanie praw­dziwym świętym egotystów i narcy­zów, pisarzy, którzy nie mogą uwol­nić się od siebie. I. E. z ostatniego piątku to właśnie postać z kręgu Turgieniewa. Życie straszliwie nią zakręciło jak nami wszystkimi, ścis­nęło ją w swojej prasie, jak nas wszystkich, kalendarz, wypadki, żyje­my przecież wszyscy we wspólnym pokoju, wiemy wszystko, i rola, którą sobie wybrała I. E., jeszcze bardziej wydobyła jej sytuację, grała właści­wie siebie. Rola mówi, iż starzejąca się kobieta nabywa młode stworze­nie, rzecz dzieje się w dalekich kra­jach. Rozumiemy: chce żyć życiem tej młodej dziewczyny, obiecuje so­bie, iż dzięki niej przestanie pić swo­ją codzienną, conocną cykutę. Rozu­miemy, iż obiecuje sobie nie wyma­gać już niczego. Ponieważ jest to jej ostatni skarb, ostatnia iskra, zjawi się naturalnie drapieżca. Dziesięć innych dziewcząt może ją zastąpić, ale przyszedł po tę. I dochodzi do dialogu. I. E. niejako sama so­bie odnawia znaczenie niektórych pojęć, pojęła je właściwie dopiero te­raz. I tutaj to nowa I. E. nie posiłku­je się żadnym ze swych dotychczaso­wych środków. Nie mamy przed sobą żadnego aktorstwa, żadnych akcen­tów, cisza i szarość. Padają słowa bez akcentu, bez barwy. Nie może być inaczej. Kula znalazła się w doł­ku, jeszcze jeden obrót spiralny i bąk legnie na ziemi, jakież tu miej­sce na aktorstwo? Kobieta wysuwa się przed aktorkę, cień, jeśli można sobie coś podobnego wyobrazić, wysuwa się przed rzecz. I. E. już wie, że sama nic nie poradzi. Człowiek, który stoi przed nią to diabeł, który zna wszystkie sztuczki. Całe życie zwodziła ją maska siły - maska si­ły, która była maską czasu - te­raz wie, że jedynie laska może ją uratować. Swoje słowa kieruje więc nie do drapieżcy, ale wyżej, jakże jej być aktorem wobec ostatnich, najsroższych cierpień, wobec nieba? Jej słowa to nawet nie słowa, to zna­ki życia istoty o obciętych rękach. Siedzimy na widowni i wszystko sły­szymy i na to wszystko patrzymy. W naszych oczach kona ludzkość.

II

A jednak nie mogę zapomnieć tych dziesiędu minut gry I. E.

Do zdań, których ciemności rozpro­szyć próbuje nasz czas, należy także i to, iż autor w najlepszym razie by­wa odczytany przez pięciu ludzi, ni­gdy przez więcej, reszta podporząd­kowuje się, reszcie wystarcza to, co do niej dociera; nawet nie wiem, skąd się wzięła liczba pięciu, nigdy nie natrafiłem, na wyższą. Każdy jest przekonany, iż to on należy do tych pięciu, jednakże z biegiem cza­su po latach "człowiek" coś sobie przypomina i naraz doznaje olśnie­nia: X mu to powiedział... A zatem każde zdanie ma swoje śniegi nie­skalane, słowo jest tajemnicą kry­jącą tajemnicę, a im co dzień obcu­jemy jedynie z jej powierzchownym kształtem, który więcej zasłania niż odsłania. Zaklęcia o magicznej sile nie tylko istnieją, ale i muszą istnieć. Należy przypuszczać, iż co wieczór w ciemnych cichych salach teatralnych dokonują się misteria. Potrzeba tu słowa autora, ust aktora, oraz - ucha widza, który je przechwytuje. Zdania, które padają ze sceny, kierowane są do wszystkich, ale każdy z widzów wszedł innymi drzwiami, zjawił się z innej strony. I każdy już pozostaje w innym miej­scu i widzi co innego. Dziwią się, iż świadkowie widzą co innego, dziwne byłoby, gdyby widzieli to samo, sko­ro o ich widzeniu decyduje miejsce wewnętrzne. Fraza rzucona ze sceny trafia, lecz aby trafiła w całej swej wewnętrznej tajemnicy, na to po­trzeba cudu. Nie wiemy nic, co się dokonuje w człowieku, który siedzi obok nas. Nagle jakaś błaha fraza wznosi go na zawrotną wysokość przeznaczoną dla niego jedynego, dostępną tylko dla niego. Porfiry po­wiada do Raskolnikowa, iż w jego śmiechu zobaczył go całego, i doda­je: oto co znaczy być na­stawionym. Gdy ty siedzisz przytroczony do krzesła, tobie nic nie mówiąca fraza wynosi człowieka obok ciebie pod niebo, skąd ogarnia nieznane lądy. Proces odbioru jest tajemnicą. Wobec złożoności, wobec zmienności mechanizmu odbioru, krytyk uzbrojony w swą stałą este­tykę, to zwykły kundel.

Aby zaczęły się loty podniebne - bo wzloty na nieznaczne wysokości odbywają się stale - słowo nie mu­si należeć ani do ostatecznych, ani do najbardziej celnych, niektórym wystarczy, iż pochodzi z odpowied­nich okolic, jak niektórym ptakom wystarczy głos innego ptaka nagra­ny na taśmę magnetofonową. Nie­kiedy wystarczy imitacja, co do sza­łu doprowadza fachowców, znaw­ców, którzy są po prostu głupi od swojego rzekomego nadmiaru znaw­stwa. Nawet aktor, który słowo wypowiada, nie musi należeć do orłów, może być zwykłą kurą, trzeba jedy­nie, aby widz wszedł na salę przez odpowiednie drzwi, aby wynurzyw­szy się z głębi swojej męki natrafił na mękę podobną do swojej. Praw­dę wyczuje z miejsca, bo nie może to być sprawą aktorstwa, aktorstwo może wszystko położyć, tu nie chodzi o grę, tu chodzi o szczeliny, o szczeliny pełne blasku. Tylko teo­retycznie można sobie wyobrazić obecność wszystkich trzech kart ra­zem, wystarczą dwie, by się mi­sterium dokonało. Przy trzech kar­tach, kto wie, moglibyśmy nawet stać się świadkami, jak budynek tea­tru na podobieństwo wozu Eliasza unosi się w powietrze? (choć będąc świadkami pełnego cudu, bylibyśmy tylko świadkami spełnionej wyobraź­ni; nawet cud nie może być niczym więcej aniżeli spełnieniem wyobraź­ni; człowieka nie stać nawet na wyo­brażenie sobie czegoś, co nie jest możliwe; jeśli więc to przypuszcze­nie nie jest fałszywe, wynika stąd, że wszystkie cudy czekają jedynie na swój czas).

Od dłuższego czasu chodzi za mną tęsknota, aby się zdecydować, aby dokonać wyboru, aby wybrać sobie linię i przestać skakać z drzewa na drzewo, skończyć z małpimi, sztucz­kami. Od dłuższego czasu powiadam sobie: stań się pisarzem psycholo­gicznym, nie bój się tego, iż psycho­logia ma złą markę, że wszyscy plu­ją na nią. Wszystko właściwie wyrasta z jej korzenia. W swojej wielkiej formie jest ona, oczywiście, nie do ogarnięcia, jest nie do obję­cia jako morze, więc zdecyduj się na psychologię w tym miejscu, gdzie ona staje się metafizyką. Stań się pisarzem metapsychicznym, pisa­rzem ziemi, światła, wody, kamie­ni, dni, odprysków wieczności, ca­łej tej niezmiennej zmienności rze­czy, przechodzenia jednych w dru­gie, stań się pisarzem przełomów, kiedy widać wszystko. W "Wachlarzu" w ciągu dziesięciu minut I. E. widziała wszystko, a przecież była tylko wierna sobie, swojej fali, swo­jej psychologii, w miejscu gdy stała się metafizyką. Poprzez nią również ty zobaczyłeś wszystko.

Tak, ale wszystko to poezja o sztuce. Wybór? Ale byłby to wybór mózgu, na który musiałbym się zdać. Ale sam mózg niewiele udźwignie, a skąd wziąć siły, by utrzymać się na krawędzi urwistego parowu? Dziesięć minut. Górna granica cza­su. Jako zdobycz da się unieść tyl­ko kilka ciemnych słów. Właściwie bełkot. Tylko bełkot.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji