Artykuły

Warszawa zmienia się w dobrą stronę

- Ludzie formatu prof. Szajny czy Grzegorzewskiego nadawali ton temu teatrowi. Nadawali charakter poprzez sztukę, jaką robili, bardzo indywidualną. A jednocześnie potrafili wokół siebie zgromadzić niebanalny zespół - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

W sobotę Teatr Narodowy przedstawił premierową sztukę "Lekkomyślna siostra". Jej autor Włodzimierz Perzynski jak nikt inny odkrywał mentalność warszawskiego mieszczaństwa, głównym bohaterem swoich sztuk czyniąc Warszawę -wielkomiejski tłum celnie podpatrzony i podsłuchany. Przedstawiają one cały wachlarz środowisk: proletariat i półświatek, drobnych urzędników, burżuazję finansową, polityków. O aktualności "Lekkomyślnej siostry" rozmawiamy ze Zbigniewem Zamachowskim.

BARTOSZ BATOR: Władysław, podobnie jak pozostali bohaterowie, to przedstawiciel warszawskiego mieszczaństwa. Co pana zdaniem jest dla nich najbardziej charakterystyczne?

ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI*: Myślę, że wszyscy są dość klaustrofobiczni. Ta sztuka to zderzenie dwóch światów. Świata, który niesie z sobą Maria wracająca po czterech latach, jak mówi Władysław, zresztą dość zjadliwie, "wiedeńskiej kariery", i świata, który jej rodzina osiadła w Warszawie ma bardzo ułożony, działający wedle określonych zasad.

Wydaje się, że najważniejsze dla bohaterów "Lekkomyślnej siostry" są pieniądze.

- Pewnie, że tak. Jesteśmy od nich zależni. Wszystkim nam zazwyczaj ich brakuje. Nawet jak mamy ich dużo, to wydaje się nam, że ciągle za mało. To jest jedna z ludzkich namiętności. Oś tego spektaklu polega na tym, że nagle obserwujemy nieprawdopodobną woltę, konwersję postaw. Bo tuż po powrocie z zagranicznych wojaży Maria jest absolutnie potępiana, a potem, w momencie, w którym wszyscy zdają sobie sprawę, że może stać się źródłem dość łatwych pieniędzy, nagle zmieniają do niej nastawienie. Myślę, że pod tym względem niewiele zmieniło się w naszej mentalności.

Wielu uważa, że dzisiaj Warszawa to miejsce dla ludzi, dla których istotne są pieniądze, przestrzeń do robienia szybkich karier, cel głównie dla osób szukających pracy, wysokich zarobków...

- Mieszkam tu wiele lat. Przez ten czas Warszawa ewoluowała. W momencie, w którym tutaj osiadłem, czasy były zupełnie inne i co innego się dla ludzi liczyło. Będąc młodym aktorem, trudno było myśleć o zarobieniu dużych pieniędzy. W latach 80. zagrałem w bardzo dużej liczbie filmów, a nie było mnie stać na mieszkanie czy samochód. Właściwie to było za dużo, żeby naraz wydać, a za mało, żeby cokolwiek z nimi zrobić. Teraz się to radykalnie zmieniło. Mimo to ja tego miasta tak nie postrzegam, nawet jeśli ono takie jest. Nigdy tak nie myślałem ani o ludziach, ani o świecie. I jakkolwiek brzmi to dość deklaratywnie i może zbyt idealistycznie, to nie wykonywałem nigdy tego zawodu dla pieniędzy. Wiadomo, że w reklamie nie bierze się udziału dla idei, ale jeśli istnieje taka możliwość, to dlaczego z niej nie skorzystać? Wszystko w granicach rozsądku.

Wspólnym bohaterem sztuk Perzyńskiego jest Warszawa - wielkomiejski tłum, celnie podpatrzony i podsłuchany. Czy z tej sztuki wyłania się panu obraz tego miasta?

Władysław, czyli postać, którą gram, ma dość ciekawą kwestię w rozmowie z Marią. Kobieta komunikuje mu, że jeśli nawet wróciła, to raczej nie do niego i chce żyć sama. Na co Władysław mówi: "Sama w Warszawie?!". Była, zdaje się, jakaś klaustrofobia w postrzeganiu tego miasta przez autora "Lekkomyślnej siostry", skoro - nawet zważywszy realia tamtych czasów - kobieta samotna w Warszawie to było coś nie do pojęcia. Myślę, że Perzyński nie do końca lubił tę stronę Warszawy.

Pracuje pan w Warszawie od lat. Jednak mieszka kilkanaście kilometrów poza nią. Nie lubi pan tego miasta?

- Nie o to chodzi. Pochodzę z bardzo małej miejscowości, kilkunastotysięcznej. W związku z tym duże miasto nigdy nie było moją domeną. Studiowałem w Łodzi, ale wtedy też uciekałem do rodzinnego miasteczka. Tam ciągle jest moje miejsce, moja mała ojczyzna, a nie tu w Warszawie. I raczej się to już nie zmieni. Nie lubię zgiełku dużego miasta.

Nie męczą pana częste dojazdy?

- Oczywiście, dojazdy są bardzo uciążliwe. Ale myślę, że dużo ważniejsze jest jest to, że moja czwórka dzieci może w każdej chwili otworzyć drzwi i wybiec na kawałek własnej ziemi, podeptać po trawie, pobiegać. To naprawdę jest nie do zastąpienia w jakimkolwiek ekskluzywnym warszawskim apartamencie.

A co z możliwościami, jakie daje centrum?

- A o jakich możliwościach pan myśli?

Restauracje, kina, teatry...

- Do teatru, wedle zasady, że szewc bez butów chodzi, z rzadka chadzam. Kino mam niedaleko domu, w Jankach Jak nie muszę, to nie przyjeżdżam do Warszawy. I nie dlatego, że jakoś szczególnie jej nie lubię. To nie to. Po prostu się z nią nie zidentyfikuję. Ale podobnie mam z każdym innym dużym miastem.

Zwykło się dzisiaj mówić, że Warszawa pogubiła swoją tożsamość. Zgodzi się pan z takim twierdzeniem?

- Uważam, że raczej zabrano jej tożsamość. Nie chcę opowiadać banałów, ale trzeba pamiętać, że to miasto przestało istnieć w wyniku zniszczeń wojennych. Straciło wszystko, a przede wszystkim ducha. Jakiś czas temu przez przypadek trafiłem, spacerując w Łazienkach, na wystawę starych fotografii z XIX wieku i dwudziestolecia międzywojennego. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem naprawdę piękne miasto. Ono przed wojną miało swój klimat i charakter. Utraciło je po wojnie. Gdy zostało zniszczone, a potem odbudowane w stylu, jaki wszyscy znamy. Tego piętna nie da się tak szybko zdjąć. Przy którejś z kolejnych edycji wręczania w Teatrze Narodowym Orłów byłem bez samochodu i gdy gala się skończyła, postanowiłem zrobić sobie spacer. Przeszedłem kawał miasta. Właściwie doszedłem aż gdzieś na Wolę. I byłem zbudowany tym, że to miasto się tak dynamicznie rozwija. Dostrzegłem rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Jeżdżąc samochodem, człowiek widzi jedynie tył innego auta jadącego

przed nim i ewentualnie coś niecoś w lusterkach. Uważam, że Warszawa zmienia się w dobrą stronę.

Co pana w obrazie polskiej stolicy najbardziej niepokoi?

- Jeśli coś mnie może niepokoić, to ten rodzaj braku cierpliwości ze strony mieszkańców bądź tych, którzy tu przyjeżdżają. Ale teraz pod tym względem też jest trochę lepiej.

Co pan ma na myśli?

- Myślę bardzo konkretnie, np. o poruszaniu się samochodem po mieście. Kilka lat temu można było uporczywie wrzucać kierunkowskaz i próbować włączyć się do ruchu i żadnej życzliwości właściwie nie było. Trzeba było przeczekać, aż tabuny samochodów przejadą, i dopiero znaleźć miejsce na jezdni dla siebie. Dziś ludzie częściej uśmiechają się do siebie czy też mniej wygrażają sobie nawzajem. Potrafią żyć bardziej po ludzku.

Przez pierwsze lata grał pan w Teatrze Studio. Zagląda tam pan jeszcze czasem?

- Byłem, ale rok, może dwa lata temu. I towarzyszyło mi dość ambiwalentne uczucie. Z jednej strony fantastycznie, bo mam całe mnóstwo pięknych wspomnień z tamtego czasu, kiedy pracowałem z Jerzym Grzegorzewskim i był to taki, a nie inny zespół. Ale z drugiej żal, bo to już nie było moje miejsce. Mimo że chodziłem po tych samych korytarzach, że spotykałem ludzi, z którymi tam pracowałem. Mimo to Teatr Studio będę wspominał jako chyba najfajniejszy okres w moim życiu zawodowym.

Pytam, bo pana etat w tym teatrze przypada na okres jego sukcesów. Dzisiaj, choć

nadal uważany za jedną z ważniejszych warszawskich scen, nie ma już takiego znaczenia. Zabrakło osobowości na miarę Szajny i Grzegorzewskiego?

- Trudno mi to oceniać. Nie chciałbym nikogo krzywdzić swoimi opiniami. Ale myślę, że rzeczywiście jest tak, jak pan mówi. Ludzie formatu prof. Szajny czy Grzegorzewskiego nadawali ton temu teatrowi. Nadawali charakter poprzez sztukę, jaką robili, bardzo indywidualną. A jednocześnie potrafili wokół siebie zgromadzić niebanalny zespół.

Czy w tym roku zobaczymy jeszcze pana w czymś nowym w teatrze?

- Tak. Na dużej scenie Teatru Narodowego Maja Kleczewska przygotowuje "Marat/Sade" Petera Weissa. Mam zagrać rolę Marata.

Czego się pan najbardziej obawia w pracy nad tą postacią?

- Prawdę powiedziawszy, to Mai Kleczewskiej (śmiech). Widziałem jedno przedstawienie Majki, "Fedrę" u nas w Narodowym. I mówiąc bez ogródek, to nie jest mój ulubiony język teatru. Ten brutalizm i wulgaryzmy... Jestem wychowany na czym innym.

To dlaczego pan przyjął rolę w tym przedstawieniu?

- Jestem etatowym aktorem Teatru Narodowego. Dyrektor powiedział, że mam grać, to gram (śmiech). Nie, nie. Oczywiście żartuję. Wiem, że to jest dobry tekst. Poza tym mam potrzebę zrealizowania dużej roli teatralnej. Liczę na przygodę, a Majka mi to zagwarantuje. Będziemy się pewnie boksować. Byle rezultat był dobry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji