Artykuły

Obnażone urodziny

"Urodziny Stanleya" w reż. Barbary Sass w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Marek Wierzbicki w Gazecie Świętojańskiej.

Harold Pinter, reprezentant nurtu teatru absurdu, współcześnie rozumianego jako teatr okrucieństwa czy komedia zagrożenia, opowiadał się za twórczym wysiłkiem w teatrze, gdzie poszukiwanie prawdy ma być sprawą tyleż nieuchwytną, co bezwarunkową. Imperatyw godny noblisty.

W sobotę 7 lutego odbyła się w Teatrze Miejskim premiera najbardziej rozpoznawalnej sztuki Harolda Pintera "Urodziny Stanleya" w reżyserii Barbary Sass. Trzyaktowy tekst powstał w 1958 roku; jedynego przekładu na język polski dokonał Adam Tarn dwa lata później.

Historia wydaje się nawet banalna - akcja rozgrywa się w nadmorskiej miejscowości, w pensjonacie prowadzonym przez Meg i Petera Boles, ludzi ponad 60-letnich, u których od ponad roku egzystuje Stanley Weber, mężczyzna prawie 40-letni. Pewnego dnia czarnym, dużym wozem przyjeżdżają na wypoczynek i jednocześnie w interesie dwaj panowie, o określonych nazwiskach ( Goldberg oraz Mc Cann) i w określonym wieku. Wraz z ich przybyciem wszelkie pojęcie o rzeczach i nazwach ulega jednak deformacji, wszelka określoność traci znaczenie i staje nowym wymiarem. Zapowiedź ich przybycia i sama obecność uruchamiają skrywane emocje i strachy.

Stanley, początkowo tylko niespełniony pianista, zmęczony człowiek hołubiony przez Meg, którą traktuje arogancko, wieszczy zbliżające się niebezpieczeństwo i próbuje uciec przed nim. Najpierw chowa się przed gośćmi, później dzielnie odpiera słowną napaść na jego tożsamość i pamięć, ale w końcu podczas obchodzonych hucznie własnych urodzin popada w odrętwienie i daje się wyprowadzić z przestrzeni pensjonarskiego azylu. Sprawcami "ogałacania" wizerunku Stanleya stają się Golderg i Mc Cann, pozornie przyzwoici panowie, mający swoje mieszające się wspomnienia, władający sprawnie skojarzeniowymi frazami, nienagannie przygotowani do ujawniających się stopniowo obłędów. Goldebrg zdaje się prowokować absurd i stymulować niebezpieczne zachowania, wykorzystując z premedytacją historię i mity o sobie samych poszczególnych osób dramatu ( "Dopuszczamy możliwość, jeśli uznajemy konieczność Jest możliwy, bo konieczny, ale w żadnym wypadku konieczny poprzez możliwość. Możliwość jest dopuszczalna, jeśli jest dowód konieczności" ). Mc Cann zawodowo asystuje w tej "łapance" tożsamości.

Pinter "czyta" człowieka w swej sztuce przez pryzmat jego złudnych, jak się okazuje, emocji, bo w konfrontacji z nieznanymi, lecz przeczuwanymi podświadomie lękami (spersonalizowanymi w tekście), człowiek może ulec degradacji, spaść do roli marionetki.

Barbara Sass pokazała gdyńskiej publiczności Harolda Pintera zgodnie z duchem jego już ponad 50-letniej wizji teatru i słowa na scenie. Wybrała klasyczną konwencję wierności tekstowi, choć wydaje się, że postaciom kobiecym dodała własnej energii. Aktorzy świetnie poradzili sobie z pinterowskimi wystudiowanymi i teatralnymi osobami dramatu. Piotr Michalski jako Stanley dał popis możliwych stanów psychicznych człowieka w obliczu nudy, małostkowości, schematów i czyhającego zagrożenia. Był autentyczny w dochodzeniu do niebycia w skrojonym, kukiełkowym uniformie, który przywdział po wcześniejszym obnażeniu (i chwała mu za odwagę).

Grzegorz Wolf jako Goldberg i Rafal Kowal jako Mc Cann bawili się przednio na scenie, korzystając z wielu okazji konfrontacji z innymi postaciami. Wolf w ciągłym scenicznym napięciu, zmuszał do uwagi, Kowal powściągliwy w gestach urzekał konsekwencją sceniczną. Małgorzata Talarczyk ( Meg ) zagrała swoją postać jako ciepłą, zagubioną w konwenansach i własnych tęsknotach starszą kobietę, ubarwiając i ożywiając pinterowską Meg, kobietę bez wyraźnej osobowości. Mnóstwo życia na scenę wprowadziła uwodzicielska Katarzyna Bieniek, grając młodą bezpruderyjną pannę.

Aktorom w niektórych momentach brakowało wyczucia scenicznego, czasami za szybko wchodzili w kwestie, niekiedy czekali na partnera, kilka razy mylili tekst. Tempo gry zdawało się być nierówne.

Życzyłbym sobie, aby wybierając tekst na scenę tak nowoczesnego miasta jak Gdynia, reżyser pokusił się o współczesny przekład, który nie trąciłby awangardą sprzed 50 lat. Oczekiwałbym również wprowadzania przestrzeni innych nich narzucone przez autora dramatu, aby przestrzeń dodawała znaczenie, a nie tylko tłumaczyła. Niech prawdę o sztuce wydobywają widzowie z wielu płaszczyzn.

Ogólne wrażenie mam takie, że "Urodziny Stanleya" w takim wydaniu to dobra zapowiedź nowego w Teatrze Miejskim w odsłonie Ingmara Villqista.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji