Artykuły

Z perspektywy obsiusianej nogawki

"Małżeństwo może być udane tylko w przypadku, gdy pobierają się głuchy i ślepa". Ten bardzo śmieszny, celny i lapi­darny aforyzm Montaigne'a zamieszczony w programie do otwierającego nowy sezon (i inne "nowości" w tym teatrze) przedstawienia - spośród wszystkich innych spodobał mi się najbardziej. A sam spektakl?

Nie miałam przyjemności oglądać dwadzieścia lat temu tej samej sztuki w tym samym tea­trze (to znaczy w tej samej sali, bo stanowiła ona wówczas dru­ga scenę Teatru Współczesnego). Oczywiście w innej reżyserii (Je­rzego Kreczmara) i w innej obsadzie (Barbara Drapińska, Wiesław Michnikowski i Mie­czysław Czechowicz). I jak powiadają moi koledzy "po piórze", rzecz była znakomita i ogrom­nie bawiła warszawiaków. Zresz­tą, nie tylko. Bowiem w jednym sezonie grano je jednocześnie w pięciu teatrach. Po­noć była bestsellerem sezonu 1966/67. A epitety: "przebój", "superprzebój" można znaleźć w wielu recenzjach z tamtego okresu.

Tak wiec przyszłam do tea­tru przygotowana na zdrowy, serdeczny, najprawdziwszy śmiech. I z tym oczekiwa­niem pozostałam już do koń­ca przedstawienia, któremu - od strony artystycznej - nic zarzucić nie można. Bo i zgrabnie rzecz wyreżyserowana i świetnie zagrana przez tercet nie wymagający przecież żad­nych rekomendacji: Joanna Jędryka, Wiktor Zborowski i Pa­weł Wawrzecki. A jednak coś nie tak...

Czyżbyśmy po tych dwudziestu latach stracili poczucie hu­moru? Myślę, że - mimo roz­licznych powodów po temu - na pewno nie. Natomiast istota sprawy, tkwi w czym innym. Po prostu trochę inne są już - moim zdaniem - nasze upodo­bania i oczekiwania. Przez te dwadzieścia lat wiele się na świecie zdarzyło. W różnych dziedzinach życia. Nie tylko w kulturze, sztuce. W naszych oczekiwaniach na pewno mniej dziś jest miejsca przeznaczone­go na odmóżdżone, bulwarowo-farsowe komedyjki (choć jak na ironię, teatry - nawet te "poważne" - coraz częściej po nie sięgają, zapewne z "róż­nych" powodów, ale to temat na oddzielne pisanie). A taka niewątpliwie jest sztuka "Sie kochamy". I aż trudno uwie­rzyć, ale ta "błahostka" napi­sana w 1963 r. i wystawiona na Brodway'u przyniosła Schisgalowi światowa sławę. Bardzo szybko obiegła sceny świata.

I chociaż Schisgal w swojej twórczości przyjmuje drwiącą postawę wobec teatru absurdu (jego konwencji i tematów) oraz tzw. teatru życia (rozpacz, pustka, zakłamanie, samotność, seks, parcie do sukcesu) i wrzuca wszystko do "tygla", w którym skrzętnie miesza elementy teatru bulwarowego, farsy, cyrku, czar­nego humoru i absurdu, próbuje osiągnąć swój własny styl - sztuka "Sie kochamy", w warstwie myślowej, niewiele proponu­je widzowi. Ot, zwyczajna bła­ha komedyjka, w której boha­ter - na skutek obsiusiania mu przez psa nogawki spodni - popada w konflikt z własnym po­glądem na świat. Rodzi się kom­pleks na całe życie. A ten z kolei gwarantuje mu serie nie­powodzeń i nieszczęść. Do koń­ca nie udaje się naszemu bohaterowi rozsupłać zagadki: dla­czego nieszczęsna psina "zaszczyciła" właśnie jego spośród tysiąca innych ludzi.

Ale nie tylko o tym jest ta sztuka. "Sie kochamy" to żargonowe zniekształcenie słowa "miłość". A więc rzecz o mi­łości? Ale nie tej z odrobiną szaleństwa, uniesień, czy bólu niepewności. "Ta" miłość jest tylko karykaturą "tamtej".

W sumie jednak niewiele z tego wszystkiego wynika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji