Gdzie diabeł nie może...
Przed kilku, kilkunastu laty ludźmi teatru wstrząsał dreszcz emocji: a to Szajna przygotował nową replikę czasom Auschwitzu i wkracza z nią na stołeczną scenę, a to w teatrze studenckim takim a takim zabłysnął jakiś amator-nowator w randze co najmniej majora; w Krakowie Kantor otwierał parasole, rozpinał siatki, zachwycał nową awangardową interpretacją starych awangardzistów, sto pieczarek awangardy wyrastało jak Piwnice długie i szerokie, a na czele, na czele kroczył niebrodaty jeszcze Grotowski i szykował we Wrocławiu przedstawienia apokalipsy naszych czasów, ewangelie objawionego teatru...
Gdzież te czasy nadziei, wiar, ufności, głośne od augurów i profanów - nie ma ich? przeminęły?
Są. Tytko trochę, inne. Szajna prowadzi własny teatr, który wrósł w środowisko teatralne Warszawy. Teatry studenckie po dawnemu wyżywają się w festiwalach i nadal mają zaprawionych w dyskusjach wielbicieli, co prawda nieco wyłysiałych. Kantor wytrwale dyryguje Cricotem 2 i ociągając się, marudząc, szlifuje kolejne widowiska o umarłych klasach, minionych czasach. I Grotowski nadal porywa wyznawców, wielbiony, uwodzicielski. Czego więc zabrakło? Zależy jak komu. Sekta Grotowskiego wyrzekła się po prostu teatru; wielu innych - utraciło inwencję. A smętny bywa los awangardy, której zabrakło młodości. Rutyna to jej najgorszy wróg. Wtórność zabija jeszcze szybciej niż konserwatyzm.
Jest to zjawisko ujemne, smutne, ponieważ awangarda, i nawet jej ekstrawagancje, oddziaływała korzystnie także na teatr stateczny (i statyczny), z awangardy wyrastają wielcy reformatorzy i twórcy odkrywczego, choć już nie awangardowego, teatru.
Miałem odwagę głosić wstrzemięźliwe, sceptyczne poglądy na temat roli i zasług naszej teatralnej awangardy i głosić je wtedy, gdy to było w środowisku omalże występkiem. W okresie największych polskich i zagranicznych zachwytów na temat Teatru Laboratorium podkreślałem jego sukcesy z radością, ale nie zamykałem oczu na wewntęrzną słabość i kruchość podstaw tego teatru. Żal mi, że miałem rację, że Laboratorium wrocławskie skończyło się jako teatr. Może się zresztą odrodzi? Tym łatwiej mi zresztą wyrażać teraz ubolewanie nad uwiądem czy zanikiem awangardy. Nie tylko dlatego, że teatr bez jej eksperymentów jest zubożony w swoich formach, również dlatego, że nieobecność żywej awangardy pozbawia cennych bodźców teatr "normalny", nawet akademicki.
Na szczęście, sprawa jest bardziej skomplikowana: czy przeciwstawieniem awangardy jest teatr tradycyjny, teatr utartych kolein i szablonów gry, reżyserii, scenografii? Gdyby tak było, biada naszemu teatrowi. Jednakże tak nie było nigdy i z teatrem Witkacego rywalizował nie tylko nadwiślański teatr bulwarowy czy teatr dydaktyczny, ale teatr poszukujący i także postępowy. W czasach, gdy Witkacego uważano za wariata lub dowcipnisia, działał w teatrze Szyfman, ale działali też Schiller, Osterwa, Jaracz... W Polsce Ludowej było i jest podobnie, wyliczanka tu zbędna: od Dejmka 1947 do paru najmłodszych.
A że, nienowe zresztą, uwagi nasunęły mi się z nową siłą z racji kapitalnego w swoim rodzaju widowiska, jakie zaprezentował Warszawie teatr Stara Prochownia: "Wieczór Trzech Króli" Szekspira w reżyserii Jana Kulczyńskiego. Wpadł on na przepyszny w swej prostocie pomysł: wszystkie bez wyjątku role w tej genialnej komedii obsadził kobietami. Szekspir lubił przebieranki, dwuznacznych chłopców, uwodzących dorosłych mężczyzn w rolach dziewcząt w spodniach. Cóż więc jest szczególnie dziwnego w kobiecie, grającej Sebastiana, zakochanego w kobiecym księciu Orsino? To żart. Ale żart uprawniony, z wielu przyczyn ożywczy, intelektualny. Sceptycy, konserwatyści mogą mruczeć, że to tylko żart, i że można by pójść dalej, role kobiece obsadzić mężczyznami, a męskie - kobietami, za efekt ręcząc. Zaloty następczyni tronu, księżniczki Hamlety do młodego pazia Ofeliona - proszę, jaka zabawa! Królowa Klaudia, książę małżonek Gertrud - a niech was kule biją, jak powiadał Sienkiewicz.
Coś w tym jest i kameralnego widowiska w Starej Prochowni nikt rozsądny nie uzna za nowy krzyk awangardy. Ale świadczy ono dobrze o inwencji i pomysłowości. Także o zręczności reżysera w rozwikłaniu kłopotów, jakie mu nastręczał jego pomysł.
Niewiele by jako reżyser osiągnął, gdyby nie kapitalne wykonawczynie wszystkich ról, od głównych do najmniejszych. Odziane bardzo kapryśnie a dowcipnie, popisują się panie artystki brawurowo. Nie mogąc wyficzyć (wszystkich, powiem, że najbardziej ujęły mnie: Ryszarda Hanin (Malvolio), Hanna Skarżanka (Czkawka), Barbara Marszelówna (Antonio) - w rolach charakterystycznych; a Hanna Stankówna (Orsino) i Jadwiga Jankowska (Viola i Sebastian) - w rolach romantycznych. Pięknym głosem wyśpiewała melancholię Zofia Rysiówna (Błazen), siłą komiczną rozbawiały Irena Kwiatkowska (Chudogęba) i Helena Gruszecka (Kapitan), urodą uwodziły Gabriela Kownacka (Olivia) i Krystyna Chmielewska (Maria).
A więc tak: raz jest żywy teatr w Narodowym, a innym razem w Powszechnym, raz się włącza Teatr na Woli, a innym razem Stara Prochownia. Z teatrem przeważnie tak bywa: niespodzianki w teatrze, spotkania zachwycające w swej inności, to jedna z cech, które sprawiają, że teatr nie może się znudzić; oczywiście - jeżeli żyje, a nie wegetuje tylko od premiery do premiery, z sezonu na sezon.